Krzyczę. Nie potrafię przestać,
cały czas czuję ten potworny ból w klatce piersiowej, cały czas widzę krew
obficie spływającą na ziemię. Moją
własną krew.
– Morvoren? – Słyszę pukanie do
drzwi. – Morvoren!
Niamh wpada do pokoju i patrzy na
mnie ze strachem. Zdaję sobie sprawę, że już nie krzyczę. Moje serce bije
nienaturalnie szybko, oddech jest urywany, krew szumi mi w uszach. Opiekunka
podbiega do mnie.
– Morvoren, coś się stało? –
Czuję jej dłonie na swoich ramionach; ten gest pomaga mi się uspokoić.
– Nie, nic się nie stało. –
Słyszę pogardliwe prychnięcie zza drzwi. Candicy patrzy na Niamh z
politowaniem. – Tak tylko sobie krzyczy ze strachu, ale przecież nic się nie
stało! Nie no, popisałaś się inteligencją, Różowa. A wydawało mi się, że
wspominałaś coś o profesjonalistach…
Niamh prostuje się, już nie
trzyma dłoni na moich ramionach; patrzy na Candicy chłodno. Tak, chłodno.
– W przeciwieństwie do ciebie
staram się być dla niej miła.
Spuszczam głowę. To wypowiadanie
się o mnie na „ty” sprawia, że czuję się, jakby Niamh i Candicy zapomniały o
mojej obecności… jakbym była niewidzialna. Mam ochotę wydać z siebie jakiś
dźwięk, krzyknąć: Hej, hej, ja tutaj jestem!, ale coś mnie powstrzymuje. Może
to nieśmiałość wynikająca z braku częstego kontaktu z drugim człowiekiem ma
wpływ na moją decyzję, bo nieprzerwanie milczę i wtapiam się w tło.
– Starasz się. – Candicy powtarza
słowa kapitolinki i uśmiecha się. – Starasz się. To dobre słowo, bo
niekoniecznie ci to wychodzi.
Niamh zaciska dłonie tak mocno,
że widzę jej długie paznokcie wbijające się w ciało.
– Liczą się intencje – mówi, a
mentorka prycha.
– Naprawdę? – pyta z niewinnym
uśmiechem na ustach i zaraz poważnieje. – Jakoś nie sądzę, by jej te twoje
dobre intencje pomogły tam, na arenie. Chyba że przed śmiercią przypomni sobie
o głupocie swojej opiekunki i przynajmniej umrze z uśmiechem na ustach.
– A czy jej pomoże to twoje
ciągłe gadanie o śmierci?! – Nie sądziłam, że Niamh da się wyprowadzić z
równowagi, ale się myliłam. – Czy straszenie jej i innych trybutów sprawia ci
przyjemność? Bo nie potrafię tego zrozumieć! Nie chcesz jako jedyna w tym
pociągu nie mieć koszmarów, dlatego ciągle im to powtarzasz? A może chcesz się
jej pozbyć już na rzezi przy Rogu Obfitości? Zdjąć część balastu ze swoich
ramion? Bo jak na razie te twoje rady, nie są
radami!
– Co ty wiesz o arenie? – Oczy Candicy zwężają się gwałtownie. – Czy kiedykolwiek
tam trafiłaś wbrew własnej woli? Czy oglądałaś kiedykolwiek świat oczami
trybuta? Czy kiedykolwiek budziłaś się i nie mogłaś ruszyć z powodu odwodnienia
czy głodu? Czy kiedykolwiek zasypiałaś ze świadomością, że możesz już się nie
obudzić, bo ktoś poderżnie ci gardło, gdy będziesz spała? Bo jakoś mi się nie
wydaje byś choć raz martwiła się, czy będziesz miała co jeść, czy gdzie spać.
Candidy podchodzi do Niamh, a ja
kulę się delikatnie, by jeszcze bardziej wtopić się w tło. Boję się, że
mentorka pobije drugą kobietę, a po jej oczach widzę, że jest tego bliska.
– Nie wiesz nic o prawdziwym
życiu – cedzi tylko przez zęby i szybko wychodzi. Towarzyszy jej ogłuszający
trzask drzwi, a potem zapada cisza.
Niamh przez chwilę stoi
nieruchomo, po czym powoli obraca się w moją stronę. Chyba już sobie
przypomniała w czyim jest pokoju, a na jej twarzy widnieje ten sam szeroki
uśmiech… lecz tym razem nie sięga on oczu.
– Chodź, Morvoren, za chwilę
podadzą kolację.
Nie ruszam się, patrzę to na nią,
to na drzwi, za którymi ledwie przed paroma sekundami zniknęła Candicy.
– Morvoren? – Po głosie Niamh
poznaję, że różowo włosa kobieta jest niebezpiecznie bliska płaczu. Natychmiast
zrywam się z pościeli i promiennie uśmiecham do opiekunki. Mam nadzieję, że ten
gest choć trochę poprawi jej humor.
Szybko przemierzam kolejne
korytarze, bo czuję, jak burczy mi w brzuchu. W poprzednich latach nigdy nie
miałam problemów z radzeniem sobie z głodem, który towarzyszył mi od pierwszych
moich dni. Po jakimś czasie zdążyłam się przyzwyczaić do tego niemiłego bólu
brzucha i nauczyłam się go ignorować.
Jeszcze na korytarzu wyczuwam
zapach jakiś nieznanych mi potraw, ale dopiero gdy
otwierają się drzwi do jadalni, aromat ten zwala mnie z nóg i gwałtownie
atakuje moje zmysły. Nawet nie potrafię określić, co dokładnie czuję – moja
dieta zazwyczaj ograniczała się do chleba i skromnych porcji mięsa od czasu do
czasu. Bez żadnych przypraw, bez żadnych smakowitych dodatków, które
zachwyciłyby moje skromne podniebienie. No chyba że moja mama miała dobry dzień
i udało jej się więcej zarobić – wtedy na stole pojawiały się tańsze warzywa.
Również wiosną sprawa miała się inaczej – na pobliskiej łące rosło sporo
jadalnych roślin i gdy ja zajmowałam się ich zbieraniem, mój brat, Jay, łapał
gołębie.
Ta część dystryktu, w której stał
mój dom, była najbiedniejsza w całej Dziewiątce. Nieraz widywałam dzieci z
sąsiedztwa zbierające z ulic mąkę, którą delikatnie przyprószone były drogi.
Nie było to łatwe zadanie, głodujących było zbyt dużo, dlatego każdy, któremu
udało uzbierać mąki wystarczającej na jeden placek, uważany był za
szczęściarza. Jeśli nie – głodował razem z innymi.
Dlatego zapachy kapitolińskiej
kuchni tak silnie na mnie działają – nigdy nie miałam do czynienia z takim
jedzeniem. Momentalnie ślina napływa mi do ust a brzuch wydaje z siebie o wiele
za głośne dźwięki, domagając się uwagi.
Słyszę czyjś śmiech i unoszę
zdziwione spojrzenie na Arthura.
– I ty tam jeszcze stoisz? –
pyta, przenosząc spojrzenie ze mnie na bogato zastawiony stół. Sam ma na
talerzu upchane tyle potraw, że cudem chyba się z niego nie wysypują.
Powoli podchodzę do stołu i
siadam naprzeciwko chłopaka. Mam ochotę złapać jedzenie w garści, by jak
najszybciej zaspokoić swój apetyt, ale w ostatniej chwili zmieniam zdanie.
Unoszę głowę i posyłam Niamh ciepły uśmiech, jednocześnie sięgając po sztućce.
Nawet nie wiem, jak się nimi posługiwać, dlatego jedynie niezdarnie naśladuję
ruchy Kapitolinki. W jej oczach dostrzegam dumę; spuszczam wzrok, by ukryć
pojawiające się na twarzy rumieńce. Jeszcze nikt nigdy nie był ze mnie dumny.
Nawet Jayson, który był gotowy skoczyć w ogień, o ile by mnie tym uratował.
Jayson, który kochał mnie aż zbyt mocno. Cieszę się, że niemożliwe jest
zgłoszenie się chłopca na miejsce dziewczyny, bo ostatnim, czego mi do
szczęścia brakowało, to mieć na sumieniu śmierć własnego brata. Gdyby on zginął
zamiast mnie, nie wybaczyłabym tego sobie. Nie zniosłabym tego.
Arthur przenosi spojrzenie ze
mnie na Niamh, jakby starał się znaleźć pomiędzy nami jakąś niemą umowę. Po
chwili wzrusza ramionami i niczym się nie przejmując, je dalej.
– Teraz chcesz ją jeszcze zagłodzić?
– Candicy uśmiecha się wrednie i siada obok mnie. Wbijam spojrzenie swoich
dużych oczu w mentorkę, a ta tylko wskazuje na moje dłonie.
– Nie męcz się tak, kotku – mówi.
– Bo nigdy tego nie zjesz.
Spoglądam w dół – jedzenie tkwi
na talerzu nienaruszone. Mocniej zaciskam palce na sztućcach i z jeszcze
większym uporem staram się pokroić mięso. Candidy uśmiecha się do mnie.
– Może jednak nie zginiesz na tej
arenie – mówi, patrząc na mnie w zamyśleniu. Zamieram. – Może jednak coś się w
tobie kryje… o ile wykażesz się taką determinacją na szkoleniu.
Nie potrafię uwierzyć w to, co
słyszę.
– A teraz – zaczyna mentorka –
skoro ktoś w bardzo kulturalny sposób uświadomił mnie, jakie mam zadanie do
wykonania…
Niamh całkowicie ignoruje wymowne
spojrzenie Candicy.
– … zadam wam podstawowe pytanie:
chcecie być szkoleni razem czy osobno?
Milczę, bo nie spodziewałam się
tego. Nigdy nie zastanawiało mnie, jak będziemy szkoleni, bo nie spodziewałam
się, że trafię na arenę.
– To nie jest trudne pytanie, Mor.
Moje mięśnie natychmiast się
napinają.
– Kazałam ci odjeść – szepczę, czując,
że wszyscy mnie słyszą. Mam nadzieję, że nikt tego nie słyszy, bo słowa są
skierowane jedynie do ciotki, a oni i tak nie mogliby jej zobaczyć.
Oddycham głęboko i zamykam oczy. Oczyść swój umysł, nakazuję sobie i
skupiam się na pozbyciu intruza z własnej głowy. Jakie to głupie.
– Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz.
– Morvoren?
Otwieram gwałtownie oczy i widzę
wpatrzone w siebie twarze Candicy i Arthura.
– Co o tym sądzisz? – Mentorka
patrzy na mnie ze spokojem, a ja nie wiem, co się dzieje. Jak zwykle. To chyba jeden z moich pechowych dni, myślę
i zagryzam wargę.
– Co sądzę… o czym?
Czuję się głupio, bo Candicy
zdecydowała się nam jednak pomóc, a ja nawet jej nie słucham.
– O wspólnym szkoleniu. Bo Arthur
nie ma nic przeciwko.
Przez chwilę analizuję jej słowa.
Nie ma nic przeciwko? Taaaak, jasne. Kiwam głową.
– Zgadzam się – odpowiadam bez
zbędnych ozdobników.
– To znacznie ułatwi mi pracę. –
Mentorka opiera się łokciami o blat i pochyla w stronę Arthura. – W czym
jesteście dobrzy?
Cisza.
Candidy wzdycha i przewraca
oczami.
– No dalej, śmiało, musi być coś,
z czym dobrze sobie radzicie. Jakie są wasze atuty?
– Emm… – Obracam się w stronę
Arthura, który patrzy niepewnie na swoje dłonie. – …chyba z siłą nie jest u
mnie najgorzej.
Myślach dziękuję mu, że odezwał
się jako pierwszy.
– Taaak? – Candicy przenosi na
niego spojrzenie swoich niezwykle przenikliwych oczu. – Ile potrafisz unieść?
– Jakieś pięćdziesiąt kilo –
odpowiada po krótkim zastanowieniu. – Od lat pomagam przy przenoszeniu mąki.
– Coś jeszcze?
– Często uczestniczyłem w bójkach
i wygrywałem.
Na ustach mentorki pojawia się
blady cień uśmiechu.
– Może sobie poradzisz…
– Może?
Candicy wzdycha.
– Jak z dziećmi… – mruczy pod nosem. – Zawodowcy
zazwyczaj są jeszcze silniejsi i zwinniejsi, ponadto szkoleni odkąd tylko się
urodzili. Posiadają wiele najprzeróżniejszych atutów, to maszyny do zabijania.
Oczywiście nie wszyscy, ale zdecydowana większość. Dlatego bardzo przydatna
jest możliwość ataku na odległość – strzelanie z łuku lub rzucanie nożami. Nie
jest to jednak prosta sztuka.
Ciemnowłosa kobieta obraca się w
moją stronę.
– A ty, Morvoren?
Opuszczam wzrok.
– Nie mam pojęcia – odpowiadam
jak najbardziej szczerze. Jest mi wstyd. Każdy trybut powinien umieć cokolwiek…
a ja nie umiem nic. Nie licząc ukrywania się przed ludźmi i całym światem…
to robię odkąd tylko sięgam pamięcią.
– Morvoren. MUSI być coś, w czym
jesteś dobra, coś, w czym czujesz się komfortowo… co lubisz robić.
Ale nie ma!, mam ochotę krzyknąć, boję się jednak, że zostanę przez
kobietę wyśmiana. Boję się, najzwyczajniej w świecie się boję.
– Umiesz, Mor! – głos Morvoren
zmusza mnie do myślenia.
– Umiem się kryć – mówię po
jakimś czasie, który wydaje mi się wiecznością. Candicy kiwa głową.
– Kamuflaż jest niezwykle
przydatną umiejętnością na arenie – oznajmia nam. – A czasem może uratować wam
życie.
Oddycham z ulgą, przynajmniej się
nie zbłaźniłam. Jeszcze nie. A nawet wyszłam w oczach Candicy na lepszą, niż
jestem w rzeczywistości.
– Jesteś drobna, to wielki atut –
ciągnie mentorka. – Gdy znajdziesz się na arenie, musisz to jak najlepiej
wykorzystać. Popracuj jeszcze nad kondycją, ona zawsze się przydaje,
niezależnie od wszystkiego. Co jeszcze umiesz?
Zastanawiam się tylko krótką
chwilkę, bo odpowiedź nasuwa się sama, gdy przed oczami pojawia mi się obraz
mnie na łące, zbierającej kwiaty.
– Umiem rozpoznawać rośliny
jadalne i trujące – wyznaję. – W domu często chodziłam na pobliską łąkę i
zbierałam te, które nadawały się do wrzucenia do garnka.
– Jak niby miałoby ci się to
przydać? – Pytanie Arthura wyprowadza mnie z równowagi, bo nawet nie
przypuszczałam, że można spytać o coś tak oczywistego.
– Wyobraź sobie… – Drgam, słysząc
lodowaty ton Candicy. – …że jesteś w lesie. Jest ciemno, jesteś wyczerpany po
całodniowym biegu. Nie masz broni, nie masz wody ani jedzenia. Głód ściska ci
żołądek, potrzebujesz czegokolwiek. Chcesz przetrwać, tylko to się liczy.
Sięgasz po rosnące niedaleko jagody… i twoje marzenia o przetrwaniu legły w
gruzach, bo roślina była silnie trująca! Zgon na miejscu. A gdybyś potrafił
rozpoznawać rośliny jadalne i te trujące, wciąż byś żył. Przydatne czy
nieprzydatne?
Zdaję sobie sprawę, ze Candicy
nie mówi tego ze względu na mnie, ale i tak robi mi się cieplej na sercu. Nie
sadziłam, ze jadąc na Igrzyska Głodowe, w końcu poczuję się… wartościowa.
Normalna. To takie dziwne, że obcy ludzie częściej okazują się być dla
ciebie milsi niż najbliższa nawet rodzina.
– Macie dużo rzeczy do wypracowania.
Morvoren, ty skup się na walce dystansowej, poćwicz strzelanie z łuku czy
rzucanie nożami. Ty, Arthurze, popracuj nad walką wręcz, spraw, by siła stała
się twoim największym atutem. Nie ignorujcie umiejętności przetrwania w dziczy,
nauczcie się rozpalać ognisko i zakładać najprostsze pułapki. Nie zawsze
będziecie mieć dostęp do broni, warto być przygotowanym na każdą możliwą opcję.
I jeszcze jedno – znajdźcie sojuszników! Łatwiej poradzicie sobie z
przetrwaniem przez te pierwsze dni. I oczywiście nie róbcie z siebie cela dla zawodowców.
Za dużo informacji na raz!
– Lepiej się z tym prześpijcie –
radzi nam Candicy i sięga po półmisek z ziemniakami w apetycznie pachnącym
sosie. Kiwam głową. Tak, sen to coś, czego mi potrzeba. Cały ten dzień był tak
zwariowany i pokręcony, że mam wątpliwości, czy to wszystko dzieje się
naprawdę. Może to tylko wytwór mojej chorej wyobraźni i zaraz obudzę się w
swoim łóżku, w domu, w Dziewiątce.
Cały ten dzień mnie wykończył –
fizycznie i psychicznie.
Po prostu chce mi się spać.
~*~
Spoglądam na Chrisophera. Tak
dawno go nie widziałam! Ostatnie dni stylista spędził w swojej pracowni z
niejaką Dellianną Alendraz, która wraz z nim została przydzielona do
Dziewiątego Dystryktu. Nie potrafiłam ukryć, że nie darzę tej kobiety zbyt
wielką sympatią – owszem, szanuję jej pracę, ale nie mam obowiązku jej lubić.
Sama wybrałam ją na stanowisko stylistki, bo mój wuj uważał, że to dobry
materiał na przyszłą gwiazdę, a tak nieznaczący dystrykt jak Dziewiątka jest
miejscem idealnym na rozpoczęcie kariery.
Byłam gotowa ją polubić – nie, ja
chciałam ją polubić, ale okazało się to niemożliwe do wykonania. Młodziutka
stylistka już od pierwszych chwil starała się zwrócić na siebie uwagą
Christophera Faciollo. Jej ciągłe uśmieszki, chichoty i machania kolorowymi
rzęskami doprowadzają mnie do szewskiej pasji, jednak całą swoją złość i
nienawiść do jej osoby ukrywam pod maską chłodnego spokoju i opanowania.
– Jak twoja podróż? – pytam
Chrisa, obracając się w jego stronę. – Znalazłeś swoją inspirację?
Mężczyzna uśmiecha się do mnie.
– Dziewiątka to fascynujące
miejsce… zawsze to mówiłem, Hess.
Odwzajemniam uśmiech. Tak,
Christopher nieraz powtarzał mi, że to biedniejsze dystrykty są dla niego
prawdziwą kopalnią pomysłów.
– Dla ciebie może i fascynujące,
ale ja jestem przyzwyczajona do kapitolińskich standardów.
Stylista podchodzi do mnie i
kładzie dłonie na moich ramionach.
– Spodobałoby ci się w
dystryktach – mówi z uśmiechem, jego dłonie dotykają mojej nagiej skóry. – W
końcu cisza i spokój, natura na wyciągnięcia ręki…
– …i trupy na ulicach – dodaję z
bladym uśmiechem. Odległość między nami
się zmniejsza, bicie serca przyspiesza…
…a winda się zatrzymuje.
Cholera!
Odsuwam się od Chrisa, który nie
przestaje się uśmiechać. Nawet nie przeszkadza mu szczebiocząca para ubrana w
aż zbyt jaskrawe stroje, nawet jak na Kapitol.
– Chrissstopher! – Dellianna
Alendraz szczerzy szeroko ząbki do stylisty, przeciągając w charakterystyczny
sposób literę „s”. Następnie obraca się
w moja stronę i pochyla delikatnie głowę, jednocześnie krytycznie spoglądając
na mój strój. Ignoruję to, posyłam jej znudzone spojrzenie i wbijam wzrok w
metalowe drzwi windy. Jestem chłodną Główną Organizatorką Igrzysk Głodowych.
– Będziesss mhusiał mi zdhać
relację z podrhóży! Twoja trhybutka jest thaka urhocza!
Przewracam oczami za plecami
Kapitolinki. Jej akcent nigdy mi się nie podobał. Niby w Kapitolu wszyscy mówią
w taki sposób, ale było coś w tej kobiecie , co niezwykle mnie irytowało, a
wrażenie to potęgował jeszcze fakt, iż przystawiała się do nie tego mężczyzny co
trzeba!
– Służba przyśle ci zaraz
wszystkie potrzebne materiały… oprócz standardowych pomiarów dostaniesz jeszcze
parę ciekawostek na temat obojga trybutów, to może pomóc nam w pracy. Zrobiłem
nawet wstępne projekty, które musimy dopracować…
Kręcę delikatnie głową. Nie mam
zamiaru słuchać tych wszystkich spekulacji na temat mody i tego, co trybuci
powinni włożyć na uroczyste otwarcie Igrzysk Głodowych.
– Zhudownie, że trhafili się nam
jhasnowłosi! Będą zhudownie wyglądać w zhłocie i bieli! – Słyszę podekscytowany
głos Del. Tak, najlepiej przebierz ich za
kłosy jak twoja poprzedniczka.
Przynajmniej dasz mi pretekst, by cię wywalić i pogrążyć.
Winda staje na moim piętrze.
Chrząkam cicho i przerywam stylistce jej wykład o modzie.
– Wybaczcie, że się wtrącam –
staram się brzmieć najkulturalniej, jak tylko potrafię, jednak mój ton jest
lodowaty – jednakże mam pewne sprawy do załatwienia. Christopherze…
Patrzę na stylistę wyczekująco i
wraz z nim wychodzę z windy. Alendraz krzyczy jakieś pożegnanie do Chrisa, a ja
przyspieszam kroku.
– Coś ty taka chłodna, Hess? –
Stylista dogania mnie, a w odpowiedzi posyłam mu uroczy uśmiech.
– Jestem chłodną Główną
Organizatorką Głodowych Igrzysk – stwierdzam. – Muszę trzymać się wyznaczonej
roli a ludzie muszą mnie szanować.
Mężczyzna cicho się śmieje.
– A nie szanują?
Nie zdążam mu odpowiedzieć, bo
słyszę, że ktoś mnie woła. Odwracam się i staję twarzą w twarz z Senecą Cranem,
tak samo jak ja zajmującym się organizowaniem Igrzysk. Spoglądając na niego,
zawsze czułam pewnego rodzaju zachwyt – w Senece było coś, co przyciągało
wzrok, sprawiało, że kobiety tłumnie wodziły za nim wzrokiem. Kiedyś i ja
należałam do tej grupy – naiwnych i głupiutkich dziewczynek, które podkochiwały
się w koledze z ławki. Mężczyzna jest w moim wieku i pochodzi z bardzo
wpływowej rodziny. Znamy się od wielu lat, w tym samym momencie zaczęliśmy też
pracę nad Igrzyskami, ale ja jako pierwsza się wybiłam.
– Seneca.
– Nie muszę udawać surowej Organizatorki, mężczyzna zna mnie zbyt długo,
by wiedzieć, że to tylko maska. – Coś się stało?
Kapitolińczyk spogląda znacząco
na Christophera, który wciąż stoi u mego boku. Słowa nie są potrzebne –
stylista od razu pojmuje wagę sytuacji i posłusznie odchodzi.
– Nasi naukowcy mają mały…
problem.
Marszczę brwi. Kapitolińczycy,
czy raczej ludzie zatrudniani w Kapitolu, nigdy nie mają problemów... z niczym.
Niezależnie od dziedziny nauki, stolica zawsze osiągała sukces, dlatego słowa
Crane’a mnie zaskakują.
– Z czym? – staram się zachować
spokój. To moje pierwsze Głodowe Igrzyska, wszystko musi być idealne.
– Najlepsi chemicy wciąż pracują
nad jedną z pułapek, jednak przy silnej zmianie temperatur organizmy żywe
przestają reagować na nią tak, jak powinny. Nie wiedzą, jak to zmienić…
– Niech pracują dalej – przerywam
mu gwałtownie. – Trybuci zjawią się tu dopiero pojutrze, wciąż mamy ponad sześć
dni na przygotowania.
– Oczywiście. – Seneca nie
zamierza się ze mną sprzeczać, zamiast tego wyciąga plik kartek. – To kopie
badań krwi dwóch trybutek, o które prosiłaś. Kazano mi je ci przekazać.
Wzdycham, ale przyjmuję papiery.
Kolejne godziny nie zapowiadają się zbyt interesująco.
– Coś jeszcze? – pytam, a
mężczyzna uśmiecha się do mnie delikatnie.
– Może przyszłabyś do mnie pojutrze,
aby świętować doskonałe rozpoczęcie twoich pierwszych Igrzysk? Jak za starych,
dobrych czasów.
Też się uśmiecham. Nigdy nie
przeszkadzało mi, że moja osoba wzbudza w Kapitolu pewne zainteresowanie. Odkąd
zaczęłam pracować przy przygotowaniach do Igrzysk Głodowych, stałam się w
stolicy równie rozpoznawalna co sam prezydent Snow. Fakt, że osoba tak blisko
spokrewniona z głową państwa zajmuje się tym wielkim, widowiskiem wystarczał,
by zainteresować wszystkich dziennikarzy Kapitolu.
– Seneca. – Nie przestaję się uśmiechać. – Ile razy ci powtarzałam, że nie łączę pracy z życiem osobistym?
Mężczyzna wzrusza ramionami.
– Ale warto spróbować – mówi na
odchodnym. Patrzę na niego, gdy czuję czyjeś dłonie na swoich ramionach.
– Bo zrobię się zazdrosny. –
Christopher szczerzy do mnie zęby, a ja przewracam oczami.
– Głupi jesteś – mówię ze
śmiechem i odsuwam się od niego. Chcę zachować pozory normalności, ale i tak
cały Kapitol wie, że ten mężczyzna jest mi
bardzo bliski. W opinii publicznej uchodzimy za dobrych przyjaciół z
dzieciństwa i pomimo że prawda ma się nieco inaczej, nie mam ochoty uświadamiać
ludzi o tej jakże znaczącej różnicy.
Ruszam w stronę swojego
apartamentu.
– A cóż to za dokumenty? – pyta
Chris, patrząc na moje ręce. – Czyje życie ważysz teraz w dłoniach?
Uśmiecham się pod nosem.
– Sam zobaczysz. Cierpliwości.
Skręcam w najrzadziej uczęszczany
korytarz pałacu prezydenckiego – to tutaj zamieszkuje najbliższa rodzina
prezydenta, ja również zostałam włączona do tej grupy jako ukochana córeczka
siostry Snowa.
Wyciągam klucz i przekręcam go w
zamku. Cieszę się, że tak prymitywny wynalazek przetrwał przez te wszystkie
lata, bo dawał mi on o wiele większe poczucie prywatności niż nowoczesne karty
i chipy.
Wraz z Chrisem wchodzę do
mieszkania i znowu zamykam drzwi. To, co mam mu do powiedzenia, to utajnione informacje, do których dostęp mają tylko
Organizatorzy. Wiem, że łamię prawo, zdradzając mu wszystko, ale robię to na
polecenie wuja – jeśli Coriolanus chce, by Christopher mu pomógł, ten drugi
musi wiedzieć jak najwięcej o całej sprawie.
Rzucam dokumenty na stół i
podchodzę do rzędu zabudowanych matowym szkłem szafek.
– Co tu jest? – Chris niepewnie
patrzy, jak otwieram kolejne szuflady po brzegi wypełnione teczkami. Uśmiecham
się.
– Informacje o każdym trybucie,
który kiedykolwiek znalazł się na arenie. Zapiski nawet sprzed sześćdziesięciu
siedmiu lat.
Poszukuje dwóch konkretnych
teczek i na szczęście szybko je znajduję. Wyciągam je i kładę na stole.
– Tu są zawarte wszystkie
informacje o interesujących mnie osobach. – Otwieram jedną teczkę, na pierwszej
stronie ktoś starannie wypisał imię i nazwisko: Morvoren Sele. – Ta dziewczyna
zginęła podczas Pierwszego Ćwierćwiecza Poskromienia, została wybrana przez
ludzi na trybutkę.
Sięgam po kolejną teczkę i tę również
otwieram.
– A ta została wylosowana w tym
roku i to nią się zajmiesz.
Przewracam strony, by pokazać
Christopherowi zdjęcia obu pań. Wyglądają jak swoje własne sobowtóry, a
stylista, widząc to, unosi ze zdziwienia brwi.
– To dwie różne osoby –
zaznaczam. – Morvoren Sele to ciotka Morvoren Arranz. Obie trafiły na Igrzyska
i obie, według opinii publicznej, były lub są wariatkami. Wizje, słyszenie
głosów…
Pukam palcem po zdjęciu młodej
Arranz.
– Jej DNA wygląda inaczej, jakby
nie należało do człowieka. Można w nim znaleźć dodatkowe fragmenty, które, jak
przypuszczam, należą do jej ciotki, Morvoren Sele. To jest tak, jakby w jednym
ciele mieszkały dwie osoby, inaczej nie potrafię tego wytłumaczyć…
– I?
Marszczę brwi.
– Iiiii? – powtarzam niepewnie.
– Po co mówisz mi to wszystko?
Wzdycham. Odkładam dokumenty na
bok.
– Mój wuj kazał zająć mi się tą
sprawą – oznajmiam ponuro. – Potrzebuję twojej pomocy! Będziesz jej stylistą,
obserwuj ją. Może tobie będzie łatwiej się dowiedzieć czegoś ciekawego na jej
temat.
Chris kiwa tylko głową, a ja
oddycham z ulgą.
– Powinnam się teraz tym zająć… –
mówię.
– Ale?
– Ale nie mam na to ochoty.
Christopher przygląda mi się
przez chwilę uważnie.
– A na co masz ochotę? – pyta, a
ja uśmiecham się w odpowiedzi. Podchodzę do niego i splatam ręce na jego szyi.
– Sam zgadnij – mówię i łączę
nasze usta w pocałunku.
___________________________________
Czeeeeeść! Witam wszystkich po moim niespodziewanym (nawet dla mnie) urlopie. Nie pisałam tu już od dwóch miesięcy, cały czas spędziłam z podręcznikami. Moi nauczyciele oszaleli przed egzaminami gimnazjalnymi i myślałam, że umrę z nadmiaru informacji... Ale zaraz będę to miała za sobą i w końcu będę żyć :)
Tak wiem, w rozdziale wieje nudą, nie ma o czym czytać, nic się nie dzieje, ale rozdział jest. Od następnego będziemy już w Kapitolu, to mi daje duże pole do popisu i z niego skorzystam. A Mor nie wariuje, bo ile można wariować w jednym dniu? ;)
Od następnej notki (która pojawi się po 28 kwietnia) będę dodawała rozdziały co dwa tygodnie. Tak już definitywnie.
Jestem na siebie wściekła. Arthur miał być zUy, ale mi nie wyszło...
Pozdrawiam!
Super rozdział. Czekam na dalsze losy bohaterów.
OdpowiedzUsuńSuper opowiadanie! Naprawdę! Pochłonęłam wszystkie rozdziały z prędkością światła. :D Naprawdę świetny pomysł na opowiadanie, oryginalny i ciekawy. Szkoda tylko, że tak rzadko dodajesz, ale pewnie nie masz czasu, a jak masz to chcesz odpocząć. Skądś to znam. :D
OdpowiedzUsuńNie widzę zakładki spam, może jestem ślepa. :( Zaproszę cię tylko do siebie. ;)
Blond włosy, niebieskie oczy... W pierwszym dystrykcie prawie wszystkie dziewczyny wyglądają tak samo. Więc czym od nich różni się Daphne Royals?
Już mówię: Otóż Daphne została trybutką na 71 Głodowych Igrzyskach.
Nikt z widzów nie podejrzewał, że nieco ciamajdowata okularnica może zawojować arenę.
Ty też nie podejrzewasz?
http://71-hunger-games.blogspot.com/ zajrzyj, a wszystko ci opowie sama główna bohaterka, której historia nie jest wcale tak przewidywalna jak się wydaje.
Zapraszam serdecznie!
Becky :*
Rozdział całkiem ciekawy, nie powiem. Podoba mi się sposób w jaki opisujesz sytuacje, nie jest to takie wymuszone, ale naturalne i dlatego bardzo dobrze się czyta. Z niecierpliwością czekam na coś nowego.
OdpowiedzUsuńZapraszam również do siebie. :)
http://banshee-fanfiction.blogspot.com/
Na ruinach Stanów Zjednoczonych powstało państwo o nazwie Panem, w którym panował porządek i harmonia. Wszyscy mieszkańcy żyli w spokoju i beztrosce, nie martwiąc się o przyszłość...
OdpowiedzUsuńBłąd.
Myśleliście, że to koniec brutalnej walki? Ha.
Walka dopiero się rozpoczyna.
Pewne dwie dziewczyny, obie odważne, ambitne i silne, muszą sobie nawzajem stawić czoła. Czy będzie to walka dobra ze złem? Czy nastoletnia Michelle, słynna Córka Kosogłosa, zdoła opanować piekło, które rozpętała niejaka White?
Pamiętajcie, w Panem nie można ufać nikomu. Jesteście zdani tylko na siebie.
http://maybe-one-day-world-will-be-different.blogspot.com/