12.4.14

004. Za dużo informacji na raz!

Krzyczę. Nie potrafię przestać, cały czas czuję ten potworny ból w klatce piersiowej, cały czas widzę krew obficie spływającą na ziemię. Moją własną krew.
– Morvoren? – Słyszę pukanie do drzwi. – Morvoren!
Niamh wpada do pokoju i patrzy na mnie ze strachem. Zdaję sobie sprawę, że już nie krzyczę. Moje serce bije nienaturalnie szybko, oddech jest urywany, krew szumi mi w uszach. Opiekunka podbiega do mnie.
– Morvoren, coś się stało? – Czuję jej dłonie na swoich ramionach; ten gest pomaga mi się uspokoić.
– Nie, nic się nie stało. – Słyszę pogardliwe prychnięcie zza drzwi. Candicy patrzy na Niamh z politowaniem. – Tak tylko sobie krzyczy ze strachu, ale przecież nic się nie stało! Nie no, popisałaś się inteligencją, Różowa. A wydawało mi się, że wspominałaś coś o profesjonalistach…
Niamh prostuje się, już nie trzyma dłoni na moich ramionach; patrzy na Candicy chłodno. Tak, chłodno.
– W przeciwieństwie do ciebie staram się być dla niej miła.
Spuszczam głowę. To wypowiadanie się o mnie na „ty” sprawia, że czuję się, jakby Niamh i Candicy zapomniały o mojej obecności… jakbym była niewidzialna. Mam ochotę wydać z siebie jakiś dźwięk, krzyknąć: Hej, hej, ja tutaj jestem!, ale coś mnie powstrzymuje. Może to nieśmiałość wynikająca z braku częstego kontaktu z drugim człowiekiem ma wpływ na moją decyzję, bo nieprzerwanie milczę i wtapiam się w tło.
– Starasz się. – Candicy powtarza słowa kapitolinki i uśmiecha się. – Starasz się. To dobre słowo, bo niekoniecznie ci to wychodzi.
Niamh zaciska dłonie tak mocno, że widzę jej długie paznokcie wbijające się w ciało.
– Liczą się intencje – mówi, a mentorka prycha.
– Naprawdę? – pyta z niewinnym uśmiechem na ustach i zaraz poważnieje. – Jakoś nie sądzę, by jej te twoje dobre intencje pomogły tam, na arenie. Chyba że przed śmiercią przypomni sobie o głupocie swojej opiekunki i przynajmniej umrze z uśmiechem na ustach.
– A czy jej pomoże to twoje ciągłe gadanie o śmierci?! – Nie sądziłam, że Niamh da się wyprowadzić z równowagi, ale się myliłam. – Czy straszenie jej i innych trybutów sprawia ci przyjemność? Bo nie potrafię tego zrozumieć! Nie chcesz jako jedyna w tym pociągu nie mieć koszmarów, dlatego ciągle im to powtarzasz? A może chcesz się jej pozbyć już na rzezi przy Rogu Obfitości? Zdjąć część balastu ze swoich ramion? Bo jak na razie te twoje rady, nie są radami!
– Co ty wiesz o arenie? – Oczy Candicy zwężają się gwałtownie. – Czy kiedykolwiek tam trafiłaś wbrew własnej woli? Czy oglądałaś kiedykolwiek świat oczami trybuta? Czy kiedykolwiek budziłaś się i nie mogłaś ruszyć z powodu odwodnienia czy głodu? Czy kiedykolwiek zasypiałaś ze świadomością, że możesz już się nie obudzić, bo ktoś poderżnie ci gardło, gdy będziesz spała? Bo jakoś mi się nie wydaje byś choć raz martwiła się, czy będziesz miała co jeść, czy gdzie spać.
Candidy podchodzi do Niamh, a ja kulę się delikatnie, by jeszcze bardziej wtopić się w tło. Boję się, że mentorka pobije drugą kobietę, a po jej oczach widzę, że jest tego bliska.
– Nie wiesz nic o prawdziwym życiu – cedzi tylko przez zęby i szybko wychodzi. Towarzyszy jej ogłuszający trzask drzwi, a potem zapada cisza.
Niamh przez chwilę stoi nieruchomo, po czym powoli obraca się w moją stronę. Chyba już sobie przypomniała w czyim jest pokoju, a na jej twarzy widnieje ten sam szeroki uśmiech… lecz tym razem nie sięga on oczu.
– Chodź, Morvoren, za chwilę podadzą kolację.
Nie ruszam się, patrzę to na nią, to na drzwi, za którymi ledwie przed paroma sekundami zniknęła Candicy.
– Morvoren? – Po głosie Niamh poznaję, że różowo włosa kobieta jest niebezpiecznie bliska płaczu. Natychmiast zrywam się z pościeli i promiennie uśmiecham do opiekunki. Mam nadzieję, że ten gest choć trochę poprawi jej humor.
Szybko przemierzam kolejne korytarze, bo czuję, jak burczy mi w brzuchu. W poprzednich latach nigdy nie miałam problemów z radzeniem sobie z głodem, który towarzyszył mi od pierwszych moich dni. Po jakimś czasie zdążyłam się przyzwyczaić do tego niemiłego bólu brzucha i nauczyłam się go ignorować.
Jeszcze na korytarzu wyczuwam zapach jakiś nieznanych mi potraw, ale dopiero gdy otwierają się drzwi do jadalni, aromat ten zwala mnie z nóg i gwałtownie atakuje moje zmysły. Nawet nie potrafię określić, co dokładnie czuję – moja dieta zazwyczaj ograniczała się do chleba i skromnych porcji mięsa od czasu do czasu. Bez żadnych przypraw, bez żadnych smakowitych dodatków, które zachwyciłyby moje skromne podniebienie. No chyba że moja mama miała dobry dzień i udało jej się więcej zarobić – wtedy na stole pojawiały się tańsze warzywa. Również wiosną sprawa miała się inaczej – na pobliskiej łące rosło sporo jadalnych roślin i gdy ja zajmowałam się ich zbieraniem, mój brat, Jay, łapał gołębie.
Ta część dystryktu, w której stał mój dom, była najbiedniejsza w całej Dziewiątce. Nieraz widywałam dzieci z sąsiedztwa zbierające z ulic mąkę, którą delikatnie przyprószone były drogi. Nie było to łatwe zadanie, głodujących było zbyt dużo, dlatego każdy, któremu udało uzbierać mąki wystarczającej na jeden placek, uważany był za szczęściarza. Jeśli nie – głodował razem z innymi.
Dlatego zapachy kapitolińskiej kuchni tak silnie na mnie działają – nigdy nie miałam do czynienia z takim jedzeniem. Momentalnie ślina napływa mi do ust a brzuch wydaje z siebie o wiele za głośne dźwięki, domagając się uwagi.
Słyszę czyjś śmiech i unoszę zdziwione spojrzenie na Arthura.
– I ty tam jeszcze stoisz? – pyta, przenosząc spojrzenie ze mnie na bogato zastawiony stół. Sam ma na talerzu upchane tyle potraw, że cudem chyba się z niego nie wysypują.
Powoli podchodzę do stołu i siadam naprzeciwko chłopaka. Mam ochotę złapać jedzenie w garści, by jak najszybciej zaspokoić swój apetyt, ale w ostatniej chwili zmieniam zdanie. Unoszę głowę i posyłam Niamh ciepły uśmiech, jednocześnie sięgając po sztućce. Nawet nie wiem, jak się nimi posługiwać, dlatego jedynie niezdarnie naśladuję ruchy Kapitolinki. W jej oczach dostrzegam dumę; spuszczam wzrok, by ukryć pojawiające się na twarzy rumieńce. Jeszcze nikt nigdy nie był ze mnie dumny. Nawet Jayson, który był gotowy skoczyć w ogień, o ile by mnie tym uratował. Jayson, który kochał mnie aż zbyt mocno. Cieszę się, że niemożliwe jest zgłoszenie się chłopca na miejsce dziewczyny, bo ostatnim, czego mi do szczęścia brakowało, to mieć na sumieniu śmierć własnego brata. Gdyby on zginął zamiast mnie, nie wybaczyłabym tego sobie. Nie zniosłabym tego.
Arthur przenosi spojrzenie ze mnie na Niamh, jakby starał się znaleźć pomiędzy nami jakąś niemą umowę. Po chwili wzrusza ramionami i niczym się nie przejmując, je dalej.
– Teraz chcesz ją jeszcze zagłodzić? – Candicy uśmiecha się wrednie i siada obok mnie. Wbijam spojrzenie swoich dużych oczu w mentorkę, a ta tylko wskazuje na moje dłonie.
– Nie męcz się tak, kotku – mówi. – Bo nigdy tego nie zjesz.
Spoglądam w dół – jedzenie tkwi na talerzu nienaruszone. Mocniej zaciskam palce na sztućcach i z jeszcze większym uporem staram się pokroić mięso. Candidy uśmiecha się do mnie.
– Może jednak nie zginiesz na tej arenie – mówi, patrząc na mnie w zamyśleniu. Zamieram. – Może jednak coś się w tobie kryje… o ile wykażesz się taką determinacją na szkoleniu.
Nie potrafię uwierzyć w to, co słyszę.
– A teraz – zaczyna mentorka – skoro ktoś w bardzo kulturalny sposób uświadomił mnie, jakie mam zadanie do wykonania…
Niamh całkowicie ignoruje wymowne spojrzenie Candicy.
– … zadam wam podstawowe pytanie: chcecie być szkoleni razem czy osobno?
Milczę, bo nie spodziewałam się tego. Nigdy nie zastanawiało mnie, jak będziemy szkoleni, bo nie spodziewałam się, że trafię na arenę.
– To nie jest trudne pytanie, Mor.
Moje mięśnie natychmiast się napinają.
– Kazałam ci odjeść – szepczę, czując, że wszyscy mnie słyszą. Mam nadzieję, że nikt tego nie słyszy, bo słowa są skierowane jedynie do ciotki, a oni i tak nie mogliby jej zobaczyć.
Oddycham głęboko i zamykam oczy. Oczyść swój umysł, nakazuję sobie i skupiam się na pozbyciu intruza z własnej głowy. Jakie to głupie.
– Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz.
– Morvoren?
Otwieram gwałtownie oczy i widzę wpatrzone w siebie twarze Candicy i Arthura.
– Co o tym sądzisz? – Mentorka patrzy na mnie ze spokojem, a ja nie wiem, co się dzieje. Jak zwykle. To chyba jeden z moich pechowych dni, myślę i zagryzam wargę.
– Co sądzę… o czym?
Czuję się głupio, bo Candicy zdecydowała się nam jednak pomóc, a ja nawet jej nie słucham.
– O wspólnym szkoleniu. Bo Arthur nie ma nic przeciwko.
Przez chwilę analizuję jej słowa. Nie ma nic przeciwko? Taaaak, jasne. Kiwam głową.
– Zgadzam się – odpowiadam bez zbędnych ozdobników.
– To znacznie ułatwi mi pracę. – Mentorka opiera się łokciami o blat i pochyla w stronę Arthura. – W czym jesteście dobrzy?
Cisza.
Candidy wzdycha i przewraca oczami.
– No dalej, śmiało, musi być coś, z czym dobrze sobie radzicie. Jakie są wasze atuty?
– Emm… – Obracam się w stronę Arthura, który patrzy niepewnie na swoje dłonie. – …chyba z siłą nie jest u mnie najgorzej.
Myślach dziękuję mu, że odezwał się jako pierwszy.
– Taaak? – Candicy przenosi na niego spojrzenie swoich niezwykle przenikliwych oczu. – Ile potrafisz unieść?
– Jakieś pięćdziesiąt kilo – odpowiada po krótkim zastanowieniu. – Od lat pomagam przy przenoszeniu mąki.
– Coś jeszcze?
– Często uczestniczyłem w bójkach i wygrywałem.
Na ustach mentorki pojawia się blady cień uśmiechu.
– Może sobie poradzisz…
– Może?
Candicy wzdycha.
– Jak z dziećmi… – mruczy pod nosem. – Zawodowcy zazwyczaj są jeszcze silniejsi i zwinniejsi, ponadto szkoleni odkąd tylko się urodzili. Posiadają wiele najprzeróżniejszych atutów, to maszyny do zabijania. Oczywiście nie wszyscy, ale zdecydowana większość. Dlatego bardzo przydatna jest możliwość ataku na odległość – strzelanie z łuku lub rzucanie nożami. Nie jest to jednak prosta sztuka.
Ciemnowłosa kobieta obraca się w moją stronę.
– A ty, Morvoren?
Opuszczam wzrok.
– Nie mam pojęcia – odpowiadam jak najbardziej szczerze. Jest mi wstyd. Każdy trybut powinien umieć cokolwiek… a ja nie umiem nic. Nie licząc ukrywania się przed ludźmi i całym światem… to robię odkąd tylko sięgam pamięcią.
– Morvoren. MUSI być coś, w czym jesteś dobra, coś, w czym czujesz się komfortowo… co lubisz robić.
Ale nie ma!, mam ochotę krzyknąć, boję się jednak, że zostanę przez kobietę wyśmiana. Boję się, najzwyczajniej w świecie się boję.
– Umiesz, Mor! – głos Morvoren zmusza mnie do myślenia.
– Umiem się kryć – mówię po jakimś czasie, który wydaje mi się wiecznością. Candicy kiwa głową.
– Kamuflaż jest niezwykle przydatną umiejętnością na arenie – oznajmia nam. – A czasem może uratować wam życie.
Oddycham z ulgą, przynajmniej się nie zbłaźniłam. Jeszcze nie. A nawet wyszłam w oczach Candicy na lepszą, niż jestem w rzeczywistości.
– Jesteś drobna, to wielki atut – ciągnie mentorka. – Gdy znajdziesz się na arenie, musisz to jak najlepiej wykorzystać. Popracuj jeszcze nad kondycją, ona zawsze się przydaje, niezależnie od wszystkiego. Co jeszcze umiesz?
Zastanawiam się tylko krótką chwilkę, bo odpowiedź nasuwa się sama, gdy przed oczami pojawia mi się obraz mnie na łące, zbierającej kwiaty.
– Umiem rozpoznawać rośliny jadalne i trujące – wyznaję. – W domu często chodziłam na pobliską łąkę i zbierałam te, które nadawały się do wrzucenia do garnka.
– Jak niby miałoby ci się to przydać? – Pytanie Arthura wyprowadza mnie z równowagi, bo nawet nie przypuszczałam, że można spytać o coś tak oczywistego.
– Wyobraź sobie… – Drgam, słysząc lodowaty ton Candicy. – …że jesteś w lesie. Jest ciemno, jesteś wyczerpany po całodniowym biegu. Nie masz broni, nie masz wody ani jedzenia. Głód ściska ci żołądek, potrzebujesz czegokolwiek. Chcesz przetrwać, tylko to się liczy. Sięgasz po rosnące niedaleko jagody… i twoje marzenia o przetrwaniu legły w gruzach, bo roślina była silnie trująca! Zgon na miejscu. A gdybyś potrafił rozpoznawać rośliny jadalne i te trujące, wciąż byś żył. Przydatne czy nieprzydatne?
Zdaję sobie sprawę, ze Candicy nie mówi tego ze względu na mnie, ale i tak robi mi się cieplej na sercu. Nie sadziłam, ze jadąc na Igrzyska Głodowe, w końcu poczuję się… wartościowa. Normalna. To takie dziwne, że obcy ludzie częściej okazują się być dla ciebie milsi niż najbliższa nawet rodzina.
– Macie dużo rzeczy do wypracowania. Morvoren, ty skup się na walce dystansowej, poćwicz strzelanie z łuku czy rzucanie nożami. Ty, Arthurze, popracuj nad walką wręcz, spraw, by siła stała się twoim największym atutem. Nie ignorujcie umiejętności przetrwania w dziczy, nauczcie się rozpalać ognisko i zakładać najprostsze pułapki. Nie zawsze będziecie mieć dostęp do broni, warto być przygotowanym na każdą możliwą opcję. I jeszcze jedno – znajdźcie sojuszników! Łatwiej poradzicie sobie z przetrwaniem przez te pierwsze dni. I oczywiście nie róbcie z siebie cela dla zawodowców.
Za dużo informacji na raz!
– Lepiej się z tym prześpijcie – radzi nam Candicy i sięga po półmisek z ziemniakami w apetycznie pachnącym sosie. Kiwam głową. Tak, sen to coś, czego mi potrzeba. Cały ten dzień był tak zwariowany i pokręcony, że mam wątpliwości, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Może to tylko wytwór mojej chorej wyobraźni i zaraz obudzę się w swoim łóżku, w domu, w Dziewiątce.
Cały ten dzień mnie wykończył – fizycznie i psychicznie.
Po prostu chce mi się spać.

~*~

Spoglądam na Chrisophera. Tak dawno go nie widziałam! Ostatnie dni stylista spędził w swojej pracowni z niejaką Dellianną Alendraz, która wraz z nim została przydzielona do Dziewiątego Dystryktu. Nie potrafiłam ukryć, że nie darzę tej kobiety zbyt wielką sympatią – owszem, szanuję jej pracę, ale nie mam obowiązku jej lubić. Sama wybrałam ją na stanowisko stylistki, bo mój wuj uważał, że to dobry materiał na przyszłą gwiazdę, a tak nieznaczący dystrykt jak Dziewiątka jest miejscem idealnym na rozpoczęcie kariery.
Byłam gotowa ją polubić – nie, ja chciałam ją polubić, ale okazało się to niemożliwe do wykonania. Młodziutka stylistka już od pierwszych chwil starała się zwrócić na siebie uwagą Christophera Faciollo. Jej ciągłe uśmieszki, chichoty i machania kolorowymi rzęskami doprowadzają mnie do szewskiej pasji, jednak całą swoją złość i nienawiść do jej osoby ukrywam pod maską chłodnego spokoju i opanowania.
– Jak twoja podróż? – pytam Chrisa, obracając się w jego stronę. – Znalazłeś swoją inspirację?
Mężczyzna uśmiecha się do mnie.
– Dziewiątka to fascynujące miejsce… zawsze to mówiłem, Hess.
Odwzajemniam uśmiech. Tak, Christopher nieraz powtarzał mi, że to biedniejsze dystrykty są dla niego prawdziwą kopalnią pomysłów.
– Dla ciebie może i fascynujące, ale ja jestem przyzwyczajona do kapitolińskich standardów.
Stylista podchodzi do mnie i kładzie dłonie na moich ramionach.
– Spodobałoby ci się w dystryktach – mówi z uśmiechem, jego dłonie dotykają mojej nagiej skóry. – W końcu cisza i spokój, natura na wyciągnięcia ręki…
– …i trupy na ulicach – dodaję z bladym uśmiechem.  Odległość między nami się zmniejsza, bicie serca przyspiesza…
…a winda się zatrzymuje.
Cholera!
Odsuwam się od Chrisa, który nie przestaje się uśmiechać. Nawet nie przeszkadza mu szczebiocząca para ubrana w aż zbyt jaskrawe stroje, nawet jak na Kapitol.
– Chrissstopher! – Dellianna Alendraz szczerzy szeroko ząbki do stylisty, przeciągając w charakterystyczny sposób literę „s”.  Następnie obraca się w moja stronę i pochyla delikatnie głowę, jednocześnie krytycznie spoglądając na mój strój. Ignoruję to, posyłam jej znudzone spojrzenie i wbijam wzrok w metalowe drzwi windy. Jestem chłodną Główną Organizatorką Igrzysk Głodowych.
– Będziesss mhusiał mi zdhać relację z podrhóży! Twoja trhybutka jest thaka urhocza!
Przewracam oczami za plecami Kapitolinki. Jej akcent nigdy mi się nie podobał. Niby w Kapitolu wszyscy mówią w taki sposób, ale było coś w tej kobiecie , co niezwykle mnie irytowało, a wrażenie to potęgował jeszcze fakt, iż przystawiała się do nie tego mężczyzny co trzeba!
– Służba przyśle ci zaraz wszystkie potrzebne materiały… oprócz standardowych pomiarów dostaniesz jeszcze parę ciekawostek na temat obojga trybutów, to może pomóc nam w pracy. Zrobiłem nawet wstępne projekty, które musimy dopracować…
Kręcę delikatnie głową. Nie mam zamiaru słuchać tych wszystkich spekulacji na temat mody i tego, co trybuci powinni włożyć na uroczyste otwarcie Igrzysk Głodowych.
– Zhudownie, że trhafili się nam jhasnowłosi! Będą zhudownie wyglądać w zhłocie i bieli! – Słyszę podekscytowany głos Del. Tak, najlepiej przebierz ich za kłosy  jak twoja poprzedniczka. Przynajmniej dasz mi pretekst, by cię wywalić i pogrążyć.
Winda staje na moim piętrze. Chrząkam cicho i przerywam stylistce jej wykład o modzie.
– Wybaczcie, że się wtrącam – staram się brzmieć najkulturalniej, jak tylko potrafię, jednak mój ton jest lodowaty – jednakże mam pewne sprawy do załatwienia. Christopherze…
Patrzę na stylistę wyczekująco i wraz z nim wychodzę z windy. Alendraz krzyczy jakieś pożegnanie do Chrisa, a ja przyspieszam kroku.
– Coś ty taka chłodna, Hess? – Stylista dogania mnie, a w odpowiedzi posyłam mu uroczy uśmiech.
– Jestem chłodną Główną Organizatorką Głodowych Igrzysk – stwierdzam. – Muszę trzymać się wyznaczonej roli a ludzie muszą mnie szanować.
Mężczyzna cicho się śmieje.
– A nie szanują?
Nie zdążam mu odpowiedzieć, bo słyszę, że ktoś mnie woła. Odwracam się i staję twarzą w twarz z Senecą Cranem, tak samo jak ja zajmującym się organizowaniem Igrzysk. Spoglądając na niego, zawsze czułam pewnego rodzaju zachwyt – w Senece było coś, co przyciągało wzrok, sprawiało, że kobiety tłumnie wodziły za nim wzrokiem. Kiedyś i ja należałam do tej grupy – naiwnych i głupiutkich dziewczynek, które podkochiwały się w koledze z ławki. Mężczyzna jest w moim wieku i pochodzi z bardzo wpływowej rodziny. Znamy się od wielu lat, w tym samym momencie zaczęliśmy też pracę nad Igrzyskami, ale ja jako pierwsza się wybiłam.
– Seneca. – Nie muszę udawać surowej Organizatorki, mężczyzna zna mnie zbyt długo, by wiedzieć, że to tylko maska. – Coś się stało?
Kapitolińczyk spogląda znacząco na Christophera, który wciąż stoi u mego boku. Słowa nie są potrzebne – stylista od razu pojmuje wagę sytuacji i posłusznie odchodzi.
– Nasi naukowcy mają mały… problem.
Marszczę brwi. Kapitolińczycy, czy raczej ludzie zatrudniani w Kapitolu, nigdy nie mają problemów... z niczym. Niezależnie od dziedziny nauki, stolica zawsze osiągała sukces, dlatego słowa Crane’a mnie zaskakują.
– Z czym? – staram się zachować spokój. To moje pierwsze Głodowe Igrzyska, wszystko musi być idealne.
– Najlepsi chemicy wciąż pracują nad jedną z pułapek, jednak przy silnej zmianie temperatur organizmy żywe przestają reagować na nią tak, jak powinny. Nie wiedzą, jak to zmienić…
– Niech pracują dalej – przerywam mu gwałtownie. – Trybuci zjawią się tu dopiero pojutrze, wciąż mamy ponad sześć dni na przygotowania.
– Oczywiście. – Seneca nie zamierza się ze mną sprzeczać, zamiast tego wyciąga plik kartek. – To kopie badań krwi dwóch trybutek, o które prosiłaś. Kazano mi je ci przekazać.
Wzdycham, ale przyjmuję papiery. Kolejne godziny nie zapowiadają się zbyt interesująco.
– Coś jeszcze? – pytam, a mężczyzna uśmiecha się do mnie delikatnie.
– Może przyszłabyś do mnie pojutrze, aby świętować doskonałe rozpoczęcie twoich pierwszych Igrzysk? Jak za starych, dobrych czasów.
Też się uśmiecham. Nigdy nie przeszkadzało mi, że moja osoba wzbudza w Kapitolu pewne zainteresowanie. Odkąd zaczęłam pracować przy przygotowaniach do Igrzysk Głodowych, stałam się w stolicy równie rozpoznawalna co sam prezydent Snow. Fakt, że osoba tak blisko spokrewniona z głową państwa zajmuje się tym wielkim, widowiskiem wystarczał, by zainteresować wszystkich dziennikarzy Kapitolu.
– Seneca. – Nie przestaję się uśmiechać. – Ile razy ci powtarzałam, że nie łączę pracy z życiem osobistym?
Mężczyzna wzrusza ramionami.
– Ale warto spróbować – mówi na odchodnym. Patrzę na niego, gdy czuję czyjeś dłonie na swoich ramionach.
– Bo zrobię się zazdrosny. – Christopher szczerzy do mnie zęby, a ja przewracam oczami.
– Głupi jesteś – mówię ze śmiechem i odsuwam się od niego. Chcę zachować pozory normalności, ale i tak cały Kapitol wie, że ten mężczyzna jest mi bardzo bliski. W opinii publicznej uchodzimy za dobrych przyjaciół z dzieciństwa i pomimo że prawda ma się nieco inaczej, nie mam ochoty uświadamiać ludzi o tej jakże znaczącej różnicy.
Ruszam w stronę swojego apartamentu.
– A cóż to za dokumenty? – pyta Chris, patrząc na moje ręce. – Czyje życie ważysz teraz w dłoniach?
Uśmiecham się pod nosem.
– Sam zobaczysz. Cierpliwości.
Skręcam w najrzadziej uczęszczany korytarz pałacu prezydenckiego – to tutaj zamieszkuje najbliższa rodzina prezydenta, ja również zostałam włączona do tej grupy jako ukochana córeczka siostry Snowa.
Wyciągam klucz i przekręcam go w zamku. Cieszę się, że tak prymitywny wynalazek przetrwał przez te wszystkie lata, bo dawał mi on o wiele większe poczucie prywatności niż nowoczesne karty i chipy.
Wraz z Chrisem wchodzę do mieszkania i znowu zamykam drzwi. To, co mam mu do powiedzenia, to utajnione informacje, do których dostęp mają tylko Organizatorzy. Wiem, że łamię prawo, zdradzając mu wszystko, ale robię to na polecenie wuja – jeśli Coriolanus chce, by Christopher mu pomógł, ten drugi musi wiedzieć jak najwięcej o całej sprawie.
Rzucam dokumenty na stół i podchodzę do rzędu zabudowanych matowym szkłem szafek.
– Co tu jest? – Chris niepewnie patrzy, jak otwieram kolejne szuflady po brzegi wypełnione teczkami. Uśmiecham się.
– Informacje o każdym trybucie, który kiedykolwiek znalazł się na arenie. Zapiski nawet sprzed sześćdziesięciu siedmiu lat.
Poszukuje dwóch konkretnych teczek i na szczęście szybko je znajduję. Wyciągam je i kładę na stole.
– Tu są zawarte wszystkie informacje o interesujących mnie osobach. – Otwieram jedną teczkę, na pierwszej stronie ktoś starannie wypisał imię i nazwisko: Morvoren Sele. – Ta dziewczyna zginęła podczas Pierwszego Ćwierćwiecza Poskromienia, została wybrana przez ludzi na trybutkę.
Sięgam po kolejną teczkę i tę również otwieram.
– A ta została wylosowana w tym roku i to nią się zajmiesz.
Przewracam strony, by pokazać Christopherowi zdjęcia obu pań. Wyglądają jak swoje własne sobowtóry, a stylista, widząc to, unosi ze zdziwienia brwi.
– To dwie różne osoby – zaznaczam. – Morvoren Sele to ciotka Morvoren Arranz. Obie trafiły na Igrzyska i obie, według opinii publicznej, były lub są wariatkami. Wizje, słyszenie głosów…
Pukam palcem po zdjęciu młodej Arranz.
– Jej DNA wygląda inaczej, jakby nie należało do człowieka. Można w nim znaleźć dodatkowe fragmenty, które, jak przypuszczam, należą do jej ciotki, Morvoren Sele. To jest tak, jakby w jednym ciele mieszkały dwie osoby, inaczej nie potrafię tego wytłumaczyć…
– I?
Marszczę brwi.
– Iiiii? – powtarzam niepewnie.
– Po co mówisz mi to wszystko?
Wzdycham. Odkładam dokumenty na bok.
– Mój wuj kazał zająć mi się tą sprawą – oznajmiam ponuro. – Potrzebuję twojej pomocy! Będziesz jej stylistą, obserwuj ją. Może tobie będzie łatwiej się dowiedzieć czegoś ciekawego na jej temat.
Chris kiwa tylko głową, a ja oddycham z ulgą.
– Powinnam się teraz tym zająć… – mówię.
– Ale?
– Ale nie mam na to ochoty.
Christopher przygląda mi się przez chwilę uważnie.
– A na co masz ochotę? – pyta, a ja uśmiecham się w odpowiedzi. Podchodzę do niego i splatam ręce na jego szyi.

– Sam zgadnij – mówię i łączę nasze usta w pocałunku.
___________________________________
Czeeeeeść! Witam wszystkich po moim niespodziewanym (nawet dla mnie) urlopie. Nie pisałam tu już od dwóch miesięcy, cały czas spędziłam z podręcznikami. Moi nauczyciele oszaleli przed egzaminami gimnazjalnymi i myślałam, że umrę z nadmiaru informacji... Ale zaraz będę to miała za sobą i w końcu będę żyć :)
Tak wiem, w rozdziale wieje nudą, nie ma o czym czytać, nic się nie dzieje, ale rozdział jest. Od następnego będziemy już w Kapitolu, to mi daje duże pole do popisu i z niego skorzystam. A Mor nie wariuje, bo ile można wariować w jednym dniu? ;)
Od następnej notki (która pojawi się po 28 kwietnia) będę dodawała rozdziały co dwa tygodnie. Tak już definitywnie.
Jestem na siebie wściekła. Arthur miał być zUy, ale mi nie wyszło...
Pozdrawiam!

4 komentarze:

  1. Super rozdział. Czekam na dalsze losy bohaterów.

    OdpowiedzUsuń
  2. Super opowiadanie! Naprawdę! Pochłonęłam wszystkie rozdziały z prędkością światła. :D Naprawdę świetny pomysł na opowiadanie, oryginalny i ciekawy. Szkoda tylko, że tak rzadko dodajesz, ale pewnie nie masz czasu, a jak masz to chcesz odpocząć. Skądś to znam. :D
    Nie widzę zakładki spam, może jestem ślepa. :( Zaproszę cię tylko do siebie. ;)
    Blond włosy, niebieskie oczy... W pierwszym dystrykcie prawie wszystkie dziewczyny wyglądają tak samo. Więc czym od nich różni się Daphne Royals?
    Już mówię: Otóż Daphne została trybutką na 71 Głodowych Igrzyskach.
    Nikt z widzów nie podejrzewał, że nieco ciamajdowata okularnica może zawojować arenę.
    Ty też nie podejrzewasz?
    http://71-hunger-games.blogspot.com/ zajrzyj, a wszystko ci opowie sama główna bohaterka, której historia nie jest wcale tak przewidywalna jak się wydaje.
    Zapraszam serdecznie!
    Becky :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozdział całkiem ciekawy, nie powiem. Podoba mi się sposób w jaki opisujesz sytuacje, nie jest to takie wymuszone, ale naturalne i dlatego bardzo dobrze się czyta. Z niecierpliwością czekam na coś nowego.

    Zapraszam również do siebie. :)
    http://banshee-fanfiction.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Na ruinach Stanów Zjednoczonych powstało państwo o nazwie Panem, w którym panował porządek i harmonia. Wszyscy mieszkańcy żyli w spokoju i beztrosce, nie martwiąc się o przyszłość...
    Błąd.
    Myśleliście, że to koniec brutalnej walki? Ha.
    Walka dopiero się rozpoczyna.
    Pewne dwie dziewczyny, obie odważne, ambitne i silne, muszą sobie nawzajem stawić czoła. Czy będzie to walka dobra ze złem? Czy nastoletnia Michelle, słynna Córka Kosogłosa, zdoła opanować piekło, które rozpętała niejaka White?
    Pamiętajcie, w Panem nie można ufać nikomu. Jesteście zdani tylko na siebie.

    http://maybe-one-day-world-will-be-different.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń