Przez chwilę stoję w miejscu jak
wryta i wpatruję się w gładką, metalową powierzchnię drzwi. Oddech mam płytki i
niespokojny, nie potrafię się skupić na niczym prócz jednej myśli: Gra się rozpoczęła.
– Morvoren? – Dostrzegam na
sobie uważne spojrzenie Arthura. Obracam się powoli w jego stronę, czuję łzy
pod powiekami.
– To koniec – mówię cicho. –
Koniec. Już tam nie wrócimy… nigdy… ja… nie…
Po raz setny tego dnia nie panuję
nad emocjami. Osuwam się na błyszczącą podłogę i ukrywam twarz w dłoniach. Trzęsę
się cała, czuję, jakby cały świat stracił sens, wszystko obróciło się przeciwko
mnie.
– Dlaczego oni nam to robią?! – mój
głos drży, słychać w nim rozpacz. – Dlaczego każą nas za coś, na co nie mieliśmy
wpływu? Co takiego zrobiliśmy?
Moja twarz jest słona od łez, które
skapują powoli na ubranie. Candicy, która nagle zjawia się obok nas, patrzy na
mnie z odrazą, ale mam wrażenie, że w jej spojrzeniu jest coś jeszcze, coś na
kształt współczucia.
– Nie czas teraz na płacze i użalanie
się nad sobą – mówi twardo mentorka. – Nie możecie być słabi, nie teraz, bo
nigdy nie wrócicie.
Słyszę, jak Arthur głośno wciąga
powietrze i w następnej chwili docierają do mnie jego słowa.
– Ilu trybutom to powtarzałaś? –
pyta ze złością. – Ilu z nich wróciło żywych, ilu poczuło się lepiej?! Pewnie
wszyscy byli ci wdzięczni za jakże trafne rady, których im przez cały czas
udzielałaś, za to wsparcie, kiedy oni myśleli, że ich życie skończyło się wraz
z wejściem na estradę.
Candicy patrzy na niego w
milczeniu, ciszy, która zapada dzwoni mi w uszach. Mentorka spogląda na mnie po
raz ostatni i odchodzi, inne drzwi, wykonane z matowego szkła, rozsuwają się
przed nią.
– Morvoren. – Arthur pochyla się
nade mną i podaje mi dłoń. Ściskam ją niepewnie i powoli się podnoszę podłogi.
Pustka, którą dotychczas czułam, zmniejsza się, gdy uświadamiam sobie, że przed
chwilą po raz pierwszy ktoś całkiem obcy stanął w mojej obronie. Po raz kolejny
pierwszy w życiu. Chciałabym powiedzieć, że kiedyś coś takiego się zdarzyło, ale
nie mogłam.
– Dziękuję – mówię cicho, sama nie
wiedząc za co, czy dlatego że pomógł mi wstać, czy miałam raczej na myśli
wypowiedziane przez niego słowa. Nie uważam, by
było to ważne, najważniejsze, że chciałam podziękować i to zrobiłam.
– My, mieszkańcy Dziewiątki, powinniśmy
się wspierać, niezależnie od sytuacji – odpowiada z uśmiechem na ustach, na
który i ja sobie pozwalam. I wtedy dostrzegam w nim takiego samego człowieka,
jakim i ja jestem. Zwykłego, nie
odznaczającego się na tle innych mieszkańców Dystryktu chłopaka, który, tak samo jak ja, nigdy nie był pewny, co przyniesie mu jutro.
Który, tak samo jak ja, znalazł się w tym pociągu i zmierzał do Kapitolu, by
stanąć twarzą twarz ze śmiercią.
Wzdycham lekko i spoglądam na
szklane drzwi.
– Nie wszyscy stosują się do tej
zasady – mówię cicho, myślami jestem znów w Dziewiątce. Doskonale pamiętam, gdy
na którejś z lekcji o historii Dystryktu miałam jeden ze swoich napadów. Upadłam
na ziemię, podobno całe moje ciało drgało, a usta rozwarte były w niemym krzyku
bólu. Kiedy wszystko się skończyło i odzyskałam przytomność, nikt nie kwapił się,
by do mnie podejść, nikt, włączając nauczycielkę, nie zainteresował się moim
stanem, wszyscy patrzyli na mnie z odrazą pomieszaną ze strachem. Nie wsparli
mnie, nigdy nie wspierali. Jeśli kiedykolwiek myślałam inaczej, próbowałam
nieudolnie okłamać samą siebie. Nie wspierali, nie chcieli mnie znać, chcieli
się mnie pozbyć jak najszybciej… A świadomość tego wszystkiego sprawiała mi
ból nie do zniesienia, ból, którego nie mogłam ukoić, w sercu miałam pustkę,
której nawet najmilsze słowa nie zapełniły. Aż do teraz.
– Idziemy? – Arthur spogląda na
mnie pytająco, a ja czuję się nieswojo, słysząc, że ktoś zwraca się do mnie w
tak ludzki sposób.
Kiwam energicznie głową.
– Idziemy.
Gdy dotykam dłonią drzwi, świat
przede mną zmienia się w jakiś magiczny sposób. Widzę samą siebie stojącą
niepewnie przed szklaną powierzchnią. Gdy oba skrzydła się rozsuwają, moim
oczom ukazuje się przestronny pokój. Przez ogromne okna wpada do niego mnóstwo
naturalnego światła, oświetlając eleganckie, bogato zdobione meble z ciemnego
drewna. Widzę, jak Morvoren niepewnie podchodzi do stołu, zastawionego
najprzeróżniejszymi smakołykami, których jeszcze nigdy nie przyszło mi ujrzeć,
swym pięknem nie ustępujących kryształowym lampom czy porcelanowej zastawie.
Mrugam i wszystko znika, stoję w
wejściu do tego samego pomieszczenia, ale wszystko wygląda inaczej, choć równie
pięknie. Meble, z tego samego drewna, są prostsze, bez fantazyjnych wykończeń,
kanapy i fotele obite są ciemnoniebieskim aksamitem, półmiski z białego szkła zostały
zapełnione najprzeróżniejszymi owocami i ciastami.
Z mojego gardła wydobywa się cichy
jęk. Jeszcze nigdy nie widziałam tyle jedzenia w jednym pomieszczeniu, do tego tak luksusowego! Z
trudem powstrzymuję się przed pobiegnięciem do stołu, zamiast tego stawiam
pierwszy, niepewny krok i moja stopa zatapia się w puchatym dywanie w kolorze
bezchmurnego nieba.
Na jednej z kanap siedzi Niamh, w dłoni
trzyma wysoki kieliszek z jakąś przejrzystą, zieloną cieczą, mocno kontrastującą
z jej różowymi włosami. Kobieta uśmiecha się szeroko.
– Siadajcie, śmiało – zachęca mnie
i Arthura, który również ze zdumieniem przygląda się pomieszczeniu, w którym się
znalazł. Jestem pewna, że czuje to samo co ja – zachwyt pomieszany ze złością,
gdy uświadamia sobie, że to wszystko zostało kupione
za morderczą pracę wielu pokoleń mieszkańców Dystryktów.
– Będziecie tak sterczeć przez całą
drogę, czy może łaskawie posadzicie tyłki na krzesłach i zechcecie mnie wysłuchać?
– Candicy nie ma anielskiej cierpliwości Niamh, patrzy na nas z rozdrażnieniem,
po czym sama rozkłada się na jednym z foteli. Cichutko, bez protestów, bo po cóż
miałabym protestować, zajmuję miejsce naprzeciwko niej.
Mentorka przenosi wzrok na Arthura,
który, jak gdyby nic się nie stało, dalej przygląda się z ciekawością otaczającym
go przedmiotom, na które nie byłoby go stać nawet za całe życie swojej ciężkiej
pracy.
– Dziękuję, postoję – mówi uprzejmie, nie zwracając uwagi na rozdrażnione
spojrzenie Candicy. Ta wzrusza tylko ramionami.
– Twój wybór – stwierdza tylko i sięga po ciastko z czymś czerwonym na
wierzchu, czego nie potrafiłam nawet nazwać. – Lepiej przyjrzyjcie się temu
wszystkiemu uważnie, warto mieć przed śmiercią jakieś przyjemne wspomnienia.
Mimowolnie żołądek zaciska mi się.
– Czemu cały czas nam to mówisz? –
pytam, choć wiem, że moje słowa i tak nic nie zmienią. – Czemu cały czas
powtarzasz, że umrzemy?
Candicy przechyla lekko głowę i po
raz pierwszy w życiu uśmiecha się do mnie.
- Ach, Morvoren, jesteś słodkim
dzieckiem, ale wciąż tylko dzieckiem. Dlatego wciąż to powtarzam? Bo jedno z
was na pewno zginie, a drugie… Jeśli będzie miało szczęście, przetrwa i
zostanie kolejnym zwycięzcą. Chcecie być przygotowani na to, co może spotkać
was na arenie? Przyzwyczajcie się do myśli, że śmierć zajrzy wam w oczy nie
raz, może nawet zabierze ze sobą. Oto, co powtarzam wszystkim trybutom: Memento Mori. Pamiętaj o śmierci. Jeśli
będziecie pamiętać, jeśli się z nią oswoicie, wasz strach będzie mniejszy, część
ciężaru, który spoczywa na waszych barkach, zniknie. Kiedy traficie na arenę,
nie znajdziecie wody ani jedzenia, będziecie powoli umierać
z pragnienia czy głodu… wtedy perspektywa śmierci nie wyda wam się taka straszna. Na arenie człowiek przestaje
racjonalnie myśleć. Liczy się tylko przetrwanie lub całkowicie na odwrót – jak
najszybsze zakończenie męki. To drugie jest o wiele łatwiejsze do wykonania,
wystarczy nóż, ostry kamień czy wilcze jagody…
Candicy milknie na chwilę.
– Kiedy trafiłam na arenę, byłam
jak wy – przerażona i niepewna samej siebie nastolatka, bojąca się własnego
cienia. Gdy oglądałam nagranie, nie potrafiłam na siebie patrzeć. Gdy zabrzmiał
dźwięk gongu, nie zrobiłam nic. Stałam na tarczy i gapiłam się ze strachem na
zawodowców zabijających kolejnych trybutów bronią zdobytą przy rogu. Otrząsnęłam
się dopiero, gdy jeden z nich rzucił we mnie nożem. Gdyby nie wpadł na niego
inny trybut, już bym nie żyła, ale nóż musnął moje ramię. To zadziałało na mnie jak kubeł zimnej wody. Złapałam za najbliższy plecak
i uciekłam. To był jedyny raz, gdy okazałam swój strach. Bo arena zmienia
ludzi. Nieważne, czy w poprzednim życiu leczyłeś ludzi, czy rąbałeś drewno – na
arenie stajesz się krwiożerczą bestią, gotową zrobić wszystko, by się z niej
wydostać i wrócić do domu. Nawet jeśli gryzie się to z twoją prawdziwą naturą…
Mentorka milknie nagle, jakby właśnie
uświadomiła sobie, co powiedziała. Podnosi się gwałtownie i podchodzi do drzwi.
W progu obraca się jeszcze, spogląda prosto na mnie, jakby chciała mi coś
powiedzieć, ale zmienia zdanie i wychodzi. Mam dziwne wrażenie, że w jej
spojrzeniu czaił się strach i ból. Szybko odganiam od siebie tę myśl.
– O, obiad! – Niamh posdnoi się z
fotela z uśmiechem, a ja patrzę na nią z zaskoczeniem. Ta prosta uwaga nie
pasuje do wygłoszonej przed paroma sekundami mową Candicy. Moją uwagę przykuwa
jednak służący, który stawia na stole ogromną wazę z przyjemnie pachnącą zupą.
Tym razem głód bierze górę nad rozumem, w jednym susie doskakuję do stołu i
niezdarnie wlewam gęstą ciecz do miski. Ze względu na intensywny niebieski
kolor, patrzę na danie niepewnie i powoli unoszę łyżkę do buzi. Wzdycham z
przyjemności, ciepło rozchodzi mi się po całym ciele. Jeszcze nigdy nie jadłam
czegoś tak dobrego.
Szybko opróżniam cały talerz, kątem
oka dostrzegam, że Arthur zachował się dokładnie tak samo. Gdy podają
soczystego kurczaka z ziemniakami i mnóstwem sałatek, od razu łapię wszystko w
dłonie. Staram się ukoić nieprzyjemny głód i kiedy mam wrażenie, że zaraz
eksploduję, dostrzegam na sobie zdegustowane spojrzenie Niamh. Opiekunka trzyma
w dłoniach sztućce i powoli kroi mięso.
– Co za brak kultury – słyszę, jak
szepce pod nosem, i robię się czerwona na twarzy. Moja rodzina była zbyt
biedna, by pozwolić sobie na zakup tak ekskluzywnego produktu, jakim były sztućce,
dlatego nigdy nie miałam okazji nauczyć się nimi posługiwać; nie licząc łyżki,
jedynej drogocennej rzeczy, która należała do mojej mamy.
Szybko sięgam po serwetkę i
wycieram lepkie od tłuszczu palce. Jest mi głupio, ale widzę, że Arthur ma ten sam dylemat, wpatruje się w leżące
przed nim sztućce, nie wiedząc, co ma z nimi zrobić. W końcu, starając się
ignorować natarczywe spojrzenie opiekunki, łapie jedzenie w dłonie i powoli je.
Niamh ociera usta i uśmiecha się
sztucznie.
- Zaraz rozpocznie się powtórka dożynek
ze wszystkich Dystryktów – mówi, wbijając wzrok w kryształowy żyrandol, wiszący
nad naszymi głowami. – Chodźcie.
Kobieta wstaje i idzie do kolejnych
szklanych drzwi, naprzeciwko tych, którymi weszliśmy i znika za nimi. Siedzę w
miejscu, ze spuszczoną głową. Nie wiem, czemu
zdecydowałam się na to, ale postanowiłam, że dotrzymam towarzystwa Arthurowi.
– Jak na razie nasza opiekunka nie
jest z nas zadowolona – mówi chłopak smutno, wyciera dłonie. Wstaje i uśmiecha
się do mnie. Razem przechodzimy przez te same drzwi, co Niamh przed kilkoma
minutami. Czy to jest mój sojusznik?,
pytam w myślach Morvoren, ale nie dostaję odpowiedzi. Przygryzam na chwilę wargę.
Ciężko opadam na kanapę obok Arthura, a Niamh, już w lepszym humorze, włącza wielki, płaski
telewizor. Na ekranie ukazuje się dwójka mężczyzn, jeden dziwniejszy od
drugiego, obaj w pstrokatych strojach, kolorowym makijażu i fantazyjnych
fryzurach.
– A teraz zapraszamy wszystkich do
obejrzenia wraz z nami powtórki z dożynek ze wszystkich Dystryktów! – mówi z
szerokim uśmiechem Główny Prowadzący Głodowych Igrzysk, którego imienia i
nazwiska nigdy nie potrafiłam zapamiętać.
Przenosimy się na plac Pierwszego
Dystryktu, mimowolnie wciągam głośno powietrze. Budowla, na tle której stoi
kolorowo ubrana kobieta i starszy pan w garniturze, wybudowana jest z jasnego,
błyszczącego w słońcu kamienia, wysokie drzwi zdobione są najprawdziwszymi
diamentami, które robią na mnie wielkie wrażenie.
Kolorowa kobieta, jak ją nazwałam w
myślach, podchodzi do jednej z kuli i wyczytuje nazwisko. Chwilę później z tłumu
występuje czarnowłosa dziewczyna, krzycząc, że się zgłasza. No tak, zawodowiec, myśli mam ponure,
gdy patrzę na tę ładnie ubraną, zapewne zwinną i silną dziewczynę. Chwilę później
miejsce obok niej zajmuje ciemnowłosy chłopak, młody, zapewne niewiele starszy
ode mnie.
Pałac Sprawiedliwości w Dwójce nie
robi tak piorunującego wrażenia jak ten w Jedynce. Pokazany budynek jest
surowszy, ściany z szarego kamienia nie mają żadnych ozdób, ale budowla ma się świetnie,
założę się, że nie znalazłabym w niej nawet najmniejszej uszczerbki. Kolejna
kolorowa kobieta wyjmuje karteczki z kul, ale tym razem zgłaszają się dwie
osoby – dziewczyna o dziwnym imieniu Liadan i wysoki, bardzo przystojny chłopak,
mocno zbudowany, który zapewne przygotowywał się
na ten dzień przez całe swoje życie.
Dystrykt Trzeci nie wyróżnia się
niczym specjalnym, tak samo jak wylosowana stamtąd dwójka trybutów, dziewczyna
na oko młodsza ode mnie i brunet przeciętnego wzrostu.
Na widok Pałacu Sprawiedliwości w
Czwórce mimowolnie unoszę brwi. Budynek jest
wybudowany z niebiesko-zielonego kamienia, obrasta bluszczem, który tworzy
skomplikowane wzory. Tam, zamiast kobiety, na scenę wchodzi pstrokato ubrany mężczyzna
z tuzinem tatuaży na twarzy i przeprasza cicho za nieobecność jego przyjaciółki,
Malazji, i oznajmia, że to on został przydzielony przez prezydenta Snowa do
przeprowadzenia losowania. Tym razem nikt się nie zgłasza, na scenę wchodzi
rudowłosa dziewczyna i drobny chłopak, nie starszy ode mnie. Oddycham z ulgą; to
Pierwszego, Drugiego i Czwartego Dystryktu obawiałam się najbardziej i cieszę
się, że zgłosiły się tylko trzy osoby.
Trybuci z Piątki nie wyróżniliby się niczym, gdyby chłopak nie wybuchnął
głośnym, szaleńczym śmiechem, który tylko mocniej przestraszył i tak przerażoną
już dziewczynę.
Widząc Dystrykt Szósty, uśmiechnęłam
się lekko. Nie tylko u nas Pałac jest w
ruinie, przemknęło mi przez myśl, gdy patrzyłam na rozpadającą się budowlę.
Trybuci natomiast, a raczej jeden z nich, zaskoczył nie tylko mnie. Na oczach
całego Panem wylosowano młodego chłopaka, który chwilę potem opuszczał plac z uśmiechem
na ustach, gdy na jego miejsce zgłosił się ogromny mężczyzna – zapewne
osiemnastolatek, który żywił nadzieje na powrót do domu. Nawet Niamh była
poruszona jego zachowaniem.
Trybuci z Siódemki i Ósemki byli
nijacy, przerażeni jak i ja. Potem na ekranie zobaczyłam Dziewiątkę, Niamh
powoli podchodzącą do kuli i czytająca moje imię i nazwisko. Widzę szok na własnej
twarzy, zastąpiony chwilę później przez przerażenie. Patrzę na Jaysona, który
rzuca się za mną, słyszę jego krzyk, dostrzegam swoje łzy… wyglądam żałośnie, a
gdy obok mnie staje Arthur, wrażenie to się pogłębia. Nagle dzieje się ze mną
coś dziwnego. Kulę się, zaciskam dłonie na skroniach i słyszę swój własny głos
przebijający się przez szepty publiczności.
– A gdy nadejdzie świt, zmienią się
w pył…
Otwieram usta ze zdumienia, chcę usłyszeć
coś jeszcze, coś, co by tłumaczyło te dziwne słowa, ale transmisja się urywa, płynnie
przechodzimy do relacji z Dziesiątki. Tam już na starcie na Igrzyska zgłosiła
się złotowłosa dziewczyna, przeraźliwie chuda i wysoka, odprowadzana pełnymi pożądania
spojrzeniami męskiej części publiczności. Obok niej staje chłopak, wpatruje się
w koleżankę z powagą.
W następnym Dystrykcie kolorowa
kobieta losuje młodsza ode mnie dziewczynę i wysokiego chłopaka, wyglądającego
na jakieś osiemnaście lat i wyraźnie niezadowolonego z takiego obrotu sprawy.
Na koniec w Dwunastce dzieje się rzecz dziwna. Kobieta w żółtej peruce losuje
drobną blondyneczkę, która niepewnie wchodzi na scenę, nie zwracając uwagi na
krzyczącego coś do niej chłopaka. Widać, że z trudem powstrzymuje emocje i
wybucha dopiero wtedy, gdy na scenie obok niej staje ten sam chłopak, który
dopiero co coś do niej mówił. Dociera do mnie, że jest to rodzeństwo i mam
ochotę się rozpłakać tak, jak robi to dziewczyna. Brat przytula ją mocno, nie
zwracając uwagi na kamery. Zdaję sobie sprawę, że po raz pierwszy jestem świadkiem
tak jawnego sprzeciwienia się Kapitolowi. Bo właśnie to widziałam, nie dwójkę
rodzeństwa wspierającego siebie nawzajem, ale ludzi, którzy chcą pokazać światu,
że nie zgadzają się na to, co się dzieje.
Kiedy relacja z ostatnich dożynek
kończy się, zauważam, że drżę. Zrywam się gwałtownie z kanapy i wbiegam do
pokoju jadalnego. Otwieram okno i łapczywie wciągam chłodne powietrze, próbując
się uspokoić. Pozwalam jednej, samotniej łzie spłynąć po bladym policzku.
Zamykam oczy. Czuję tylko wiatr we włosach i chłód okalający twarz. Jedyne,
czego pragnę, to zapomnieć.
Mijają kolejne sekundy, wyczuwam za
sobą czyjąś obecność.
– Chodź, Morvoren, zaprowadzę cię
do twojego pokoju. – Odwracam się gwałtownie, oczy błyszczą mi nienaturalnie,
gdy wpatruję się w wiecznie zadowoloną Niamh. Mam ochotę zapytać są, jak to
robi, czemu zawsze jest taka szczęśliwa, czemu nie przejmuje się nikim i
niczym… Bo ja nie potrafię.
Pochylam głowę i posłusznie idę za
opiekunką, wpatrując się w metalową posadzkę. Staram się myśleć pozytywnie,
ale, bądźmy szczerzy, czy drobna, wychudzona dziewczynka, która nigdy nie
trzymała noża, ma jakiekolwiek szanse w starciu z osobami, które odkąd zaczęły
chodzić, były przygotowywane do Igrzysk? Odpowiedź nasuwa się sama.
– To tutaj – Niamh staje przed
drewnianymi drzwiami. – Mahoń – dodaje jeszcze z uśmiechem, a ja czuję się głupio,
bo nie wiem, o co jej chodzi. Bez słowa otwieram drzwi i zamieram. Wpatruję się
wprost przed siebie na ustawione na środku pokoju wielkie łoże. Podchodzę do
niego.
– Za dwie godziny podają kolację,
radziłabym ci się przebrać i odpocząć, wszystko znajdujące się w szafie jest do
twojej dyspozycji. Jakbyś czegoś potrzebowała, możesz zawołać służących, przy
drzwiach jest przycisk, o tutaj!
Już jej nie słuchałam, cała moja
uwaga skupiła się na wystroju pokoju. Życie kapitolińczyków musi być cudowne,
skoro widują takie rzeczy na co dzień! Wiecznie pełni zapału i szczęścia,
wiecznie żyjący w dostatku i spełnieniu. Czego chcieć więcej?
Powoli podchodzę do solidnej szafy
i dotykam gładkiej powierzchni drzwi. Odskakuję od niej ze strachu, gdy pojawia
się na niej tysiące obrazków. Przez chwile wpatruję się w nie zdziwiona, gdy
dociera do mnie, że to jakiś ekran działający pod wpływem dotyku. Przesuwam po
nim palcem, szafa nagle się otwiera, na wieszaku wisi prosta, krótka sukienka w
ciemnym odcieniu beżu. Zdejmują ją czym prędzej i wkładam na siebie, nie chcąc
eksperymentować z tym dziwnym urządzeniem, mającym zapewne ułatwić wybieranie
stroju przeciętnemu kapitolińczykowi.
Czuję się wykończona sytuacją, w
której się znalazłam. Padam na łóżko, zamykam oczy. Oddech się uspokaja, ciało
relaksuje…
Stoję
na pustkowiu, jasne słońce parzy mnie w plecy, pot spływa po ciele. Odgarniam włosy
z twarzy, przymykam powieki, by uchronić oczy przed rażącym słońcem.
–
Morvoren. – Obracam się gwałtownie, promienie mnie oślepiają na jedną, krótką
chwilę. Kilkanaście metrów przede mną stoi moja ciotka, znów cała we krwi,
która spływa na piach. Tym razem jest jednak w niej coś niepokojącego, nie
potrafię do końca stwierdzić co. Może widoczne na twarzy przerażenie albo szeroko otwarte oczy.
–
Morvoren, musisz się spieszyć! Masz coraz mniej czasu, Morvoren! Znajdź
sojuszników, albo wszystko się skończy! Albo ostrze przebije twe serce…
Patrzę
na nią ze zdziwieniem, nie mam pojęcia, o czym
ona mówi. Czuję na sobie jej graniczące z szaleństwem spojrzenie, w powietrzu
ciąży napięcie. Krzywię się gwałtownie, gdy czuję ból, oślepiający, odbierający
zmysły. Wszystko ginie w niekończącym się mroku, pozostaje tylko ból, płomienie
pochłaniające moje ciało, trawiące je powoli i bezlitośnie.
Mrugam
gwałtownie, spoglądam w dół. Jak przez mgłę widzę metalowe ostrze błyszczące w
słońcu, wystające z mej piersi i strumienie gorącej, lepkiej krwi, spływającej
na piach.
Krzyczę.
~*~
Siedzę przy biurku, głowa sama mi
opada, powieki ciążą niemiłosiernie. Powstrzymuję ziewnięcie. Od kilku godzin
nie ruszałam się znad biurka, przeglądając stosy papierów dotyczących
wszystkich odnotowań dziwnej „choroby”, która występuje u jednej z tegorocznych
trybutek. Przeklinam głośno. Niech diabeł porwie tę dziewczynę i wszystkich jej
podobnych!
Odpycham od siebie stosy
dokumentów, powoli prostuję zastane kości. Ocieram bolące od ciągłego
wpatrywania się w drobne pismo oczy, sięgam po leżącą obok szklankę z wodą.
Zastanawia mnie, ile jeszcze czasu spędzę w tym gabinecie, nim w końcu dojdę, o
co chodzi z tą przypadłością.
Ktoś cichutko puka do drzwi i zaraz
je otwiera. Ze zdumieniem patrzę na stojącą w
progu Analise, sekretarkę mojego wuja. Zastanawia mnie, co takiego się stało, że
sam prezydent Panem zdecydował się posłać po mnie swoją najbardziej zaufana
pracownicę.
– Coś się stało, Analise? – pytam
cicho, poprawiając wygniecioną bluzkę.
– Prezydent Snow kazał ci przekazać,
że wrócili styliści. Tylko tyle.
Prostuję się i unoszę lekko brwi. Szybko wymijam dziewczynę i wychodzę ze
swojego gabinetu. Aby dostać się na lądowisko, muszę przejść przez równy tuzin
korytarzy, wejść do jednej z kilkunastu wind i wjechać na samą górę pałacu
prezydenckiego. Gdy wychodzę na dwór, poduszkowiec już tu jest, a część
stylistów stoi przed prezydentem i z nim dyskutuje.
Od razu wyławiam go spośród tłumu –
jako jedyny nie ma na sobie kolorowego stroju, naturalnie brązowe włosy opadają
mu na twarz. Na jego widok zawsze czuję zachwyt, a bicie serca przyspiesza.
– Chris! – Macham styliście
energicznie, starając zwrócić na siebie jego uwagę. Mężczyzna uśmiecha się na
mój widok i wychodzi mi na spotkanie. Z trudem powstrzymuję się przed rzuceniem
się mu w ramiona, staram zachować powagę, którą
powinna odznaczać się Główna Organizatorka Igrzysk.
– Witaj, Hestio. – Christopher szczerzy białe ząbki, gdy do
mnie podchodzi. – Tęskniłaś za mną?
Śmieję się cicho, ponieważ brakowało mi jego towarzystwa.
– Jeśli powiem, że tak, co zrobisz?
– pytam, uśmiechając się figlarnie.
– Wolałabyś nie wiedzieć.
Żałuję, że otaczają nas tłumy, że
tak wiele osobistości Kapitolu ogląda naszą rozmowę. Chcę choć przez chwilę
porozmawiać z nim na osobności, przytulić się do niego, znów poczuć smak jego
ust, ale wiem, że muszę poczekać.
– Jak było na dożynkach? – pytam
uprzejmie. – Ta cała historią z tą dziewczyną, Morvoren, była zaskakująca. I
jej brat… Tak rzadko mamy okazję oglądać tak wielkie przywiązanie rodzeństwa,
nie sądzisz?
Chris kiwa tylko głową. Też czuje
na sobie spojrzenie wszystkich stojących na lądowisku ludzi.
– Może wejdziemy do środka? –
proponuje cicho, a ja z zapałem przyjmuję jego propozycję.
– I tak muszę ci coś pokazać – mówię,
myśląc o badaniach krwi Morvoren i zastanawiając się, w jaki sposób przekonać
go do obserwowania tej dziewczyny.
Drzwi windy zamykają się za nami.
Spoglądam w lustro i widzę swoją zmęczoną twarz. Bycie Organizatorem Igrzysk Głodowych jest trudniejsze, niż mi się
zdawało, myślę. Wiem, że czeka mnie jeszcze więcej wyzwań a historia z
Morvoren to dopiero początek.
_____________________________
Cza-czam! Rozdział trzeci jest, czwarty ja jakieś dwa-trzy tygodnie, bo zaczęły mi się wczoraj ferie i będę pisać :)
Dziękuję wszystkim za komentarze!
I nie nienawidzimy Arthura, Arthur dobry człek!
I nie nienawidzimy Arthura, Arthur dobry człek!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz