15.2.14

003. Początek końca

Przez chwilę stoję w miejscu jak wryta i wpatruję się w gładką, metalową powierzchnię drzwi. Oddech mam płytki i niespokojny, nie potrafię się skupić na niczym prócz jednej myśli: Gra się rozpoczęła.
– Morvoren?­­ ­– Dostrzegam na sobie uważne spojrzenie Arthura. Obracam się powoli w jego stronę, czuję łzy pod powiekami.
– To koniec – mówię cicho. – Koniec. Już tam nie wrócimy… nigdy… ja… nie…
Po raz setny tego dnia nie panuję nad emocjami. Osuwam się na błyszczącą podłogę i ukrywam twarz w dłoniach. Trzęsę się cała, czuję, jakby cały świat stracił sens, wszystko obróciło się przeciwko mnie.
– Dlaczego oni nam to robią?! – mój głos drży, słychać w nim rozpacz. – Dlaczego każą nas za coś, na co nie mieliśmy wpływu? Co takiego zrobiliśmy?
Moja twarz jest słona od łez, które skapują powoli na ubranie. Candicy, która nagle zjawia się obok nas, patrzy na mnie z odrazą, ale mam wrażenie, że w jej spojrzeniu jest coś jeszcze, coś na kształt współczucia.
– Nie czas teraz na płacze i użalanie się nad sobą – mówi twardo mentorka. – Nie możecie być słabi, nie teraz, bo nigdy nie wrócicie.
Słyszę, jak Arthur głośno wciąga powietrze i w następnej chwili docierają do mnie jego słowa.
– Ilu trybutom to powtarzałaś? – pyta ze złością. – Ilu z nich wróciło żywych, ilu poczuło się lepiej?! Pewnie wszyscy byli ci wdzięczni za jakże trafne rady, których im przez cały czas udzielałaś, za to wsparcie, kiedy oni myśleli, że ich życie skończyło się wraz z wejściem na estradę.
Candicy patrzy na niego w milczeniu, ciszy, która zapada dzwoni mi w uszach. Mentorka spogląda na mnie po raz ostatni i odchodzi, inne drzwi, wykonane z matowego szkła, rozsuwają się przed nią.
– Morvoren. – Arthur pochyla się nade mną i podaje mi dłoń. Ściskam ją niepewnie i powoli się podnoszę podłogi. Pustka, którą dotychczas czułam, zmniejsza się, gdy uświadamiam sobie, że przed chwilą po raz pierwszy ktoś całkiem obcy stanął w mojej obronie. Po raz kolejny pierwszy w życiu. Chciałabym powiedzieć, że kiedyś coś takiego się zdarzyło, ale nie mogłam.
– Dziękuję – mówię cicho, sama nie wiedząc za co, czy dlatego że pomógł mi wstać, czy miałam raczej na myśli wypowiedziane przez niego słowa. Nie uważam, by było to ważne, najważniejsze, że chciałam podziękować i to zrobiłam.
– My, mieszkańcy Dziewiątki, powinniśmy się wspierać, niezależnie od sytuacji – odpowiada z uśmiechem na ustach, na który i ja sobie pozwalam. I wtedy dostrzegam w nim takiego samego człowieka, jakim i ja jestem.  Zwykłego, nie odznaczającego się na tle innych mieszkańców Dystryktu chłopaka, który, tak samo jak ja, nigdy nie był pewny, co przyniesie mu jutro. Który, tak samo jak ja, znalazł się w tym pociągu i zmierzał do Kapitolu, by stanąć twarzą twarz ze śmiercią.
Wzdycham lekko i spoglądam na szklane drzwi.
– Nie wszyscy stosują się do tej zasady – mówię cicho, myślami jestem znów w Dziewiątce. Doskonale pamiętam, gdy na którejś z lekcji o historii Dystryktu miałam jeden ze swoich napadów. Upadłam na ziemię, podobno całe moje ciało drgało, a usta rozwarte były w niemym krzyku bólu. Kiedy wszystko się skończyło i odzyskałam przytomność, nikt nie kwapił się, by do mnie podejść, nikt, włączając nauczycielkę, nie zainteresował się moim stanem, wszyscy patrzyli na mnie z odrazą pomieszaną ze strachem. Nie wsparli mnie, nigdy nie wspierali. Jeśli kiedykolwiek myślałam inaczej, próbowałam nieudolnie okłamać samą siebie. Nie wspierali, nie chcieli mnie znać, chcieli się mnie pozbyć jak najszybciej… A świadomość tego wszystkiego sprawiała mi ból nie do zniesienia, ból, którego nie mogłam ukoić, w sercu miałam pustkę, której nawet najmilsze słowa nie zapełniły. Aż do teraz.
– Idziemy? – Arthur spogląda na mnie pytająco, a ja czuję się nieswojo, słysząc, że ktoś zwraca się do mnie w tak ludzki sposób.
Kiwam energicznie głową.
– Idziemy.
Gdy dotykam dłonią drzwi, świat przede mną zmienia się w jakiś magiczny sposób. Widzę samą siebie stojącą niepewnie przed szklaną powierzchnią. Gdy oba skrzydła się rozsuwają, moim oczom ukazuje się przestronny pokój. Przez ogromne okna wpada do niego mnóstwo naturalnego światła, oświetlając eleganckie, bogato zdobione meble z ciemnego drewna. Widzę, jak Morvoren niepewnie podchodzi do stołu, zastawionego najprzeróżniejszymi smakołykami, których jeszcze nigdy nie przyszło mi ujrzeć, swym pięknem nie ustępujących kryształowym lampom czy porcelanowej zastawie.
Mrugam i wszystko znika, stoję w wejściu do tego samego pomieszczenia, ale wszystko wygląda inaczej, choć równie pięknie. Meble, z tego samego drewna, są prostsze, bez fantazyjnych wykończeń, kanapy i fotele obite są ciemnoniebieskim aksamitem, półmiski z białego szkła zostały zapełnione najprzeróżniejszymi owocami i ciastami.
Z mojego gardła wydobywa się cichy jęk. Jeszcze nigdy nie widziałam tyle jedzenia w jednym pomieszczeniu, do tego tak luksusowego! Z trudem powstrzymuję się przed pobiegnięciem do stołu, zamiast tego stawiam pierwszy, niepewny krok i moja stopa zatapia się w puchatym dywanie w kolorze bezchmurnego nieba.
Na jednej z kanap siedzi Niamh, w dłoni trzyma wysoki kieliszek z jakąś przejrzystą, zieloną cieczą, mocno kontrastującą z jej różowymi włosami. Kobieta uśmiecha się szeroko.
– Siadajcie, śmiało – zachęca mnie i Arthura, który również ze zdumieniem przygląda się pomieszczeniu, w którym się znalazł. Jestem pewna, że czuje to samo co ja – zachwyt pomieszany ze złością, gdy uświadamia sobie, że to wszystko zostało kupione za morderczą pracę wielu pokoleń mieszkańców Dystryktów.
– Będziecie tak sterczeć przez całą drogę, czy może łaskawie posadzicie tyłki na krzesłach i zechcecie mnie wysłuchać? – Candicy nie ma anielskiej cierpliwości Niamh, patrzy na nas z rozdrażnieniem, po czym sama rozkłada się na jednym z foteli. Cichutko, bez protestów, bo po cóż miałabym protestować, zajmuję miejsce naprzeciwko niej.
Mentorka przenosi wzrok na Arthura, który, jak gdyby nic się nie stało, dalej przygląda się z ciekawością otaczającym go przedmiotom, na które nie byłoby go stać nawet za całe życie swojej ciężkiej pracy.
– Dziękuję, postoję – mówi uprzejmie, nie zwracając uwagi na rozdrażnione spojrzenie Candicy. Ta wzrusza tylko ramionami.
– Twój wybór – stwierdza tylko i sięga po ciastko z czymś czerwonym na wierzchu, czego nie potrafiłam nawet nazwać. – Lepiej przyjrzyjcie się temu wszystkiemu uważnie, warto mieć przed śmiercią jakieś przyjemne wspomnienia.
Mimowolnie żołądek zaciska mi się.
– Czemu cały czas nam to mówisz? – pytam, choć wiem, że moje słowa i tak nic nie zmienią. – Czemu cały czas powtarzasz, że umrzemy?
Candicy przechyla lekko głowę i po raz pierwszy w życiu uśmiecha się do mnie.
- Ach, Morvoren, jesteś słodkim dzieckiem, ale wciąż tylko dzieckiem. Dlatego wciąż to powtarzam? Bo jedno z was na pewno zginie, a drugie… Jeśli będzie miało szczęście, przetrwa i zostanie kolejnym zwycięzcą. Chcecie być przygotowani na to, co może spotkać was na arenie? Przyzwyczajcie się do myśli, że śmierć zajrzy wam w oczy nie raz, może nawet zabierze ze sobą. Oto, co powtarzam wszystkim trybutom: Memento Mori. Pamiętaj o śmierci. Jeśli będziecie pamiętać, jeśli się z nią oswoicie, wasz strach będzie mniejszy, część ciężaru, który spoczywa na waszych barkach, zniknie. Kiedy traficie na arenę, nie znajdziecie wody ani jedzenia, będziecie powoli umierać z pragnienia czy głodu… wtedy perspektywa śmierci nie wyda wam się taka straszna. Na arenie człowiek przestaje racjonalnie myśleć. Liczy się tylko przetrwanie lub całkowicie na odwrót – jak najszybsze zakończenie męki. To drugie jest o wiele łatwiejsze do wykonania, wystarczy nóż, ostry kamień czy wilcze jagody…
Candicy milknie na chwilę.
– Kiedy trafiłam na arenę, byłam jak wy – przerażona i niepewna samej siebie nastolatka, bojąca się własnego cienia. Gdy oglądałam nagranie, nie potrafiłam na siebie patrzeć. Gdy zabrzmiał dźwięk gongu, nie zrobiłam nic. Stałam na tarczy i gapiłam się ze strachem na zawodowców zabijających kolejnych trybutów bronią zdobytą przy rogu. Otrząsnęłam się dopiero, gdy jeden z nich rzucił we mnie nożem. Gdyby nie wpadł na niego inny trybut, już bym nie żyła, ale nóż musnął moje ramię. To zadziałało na mnie jak kubeł zimnej wody. Złapałam za najbliższy plecak i uciekłam. To był jedyny raz, gdy okazałam swój strach. Bo arena zmienia ludzi. Nieważne, czy w poprzednim życiu leczyłeś ludzi, czy rąbałeś drewno – na arenie stajesz się krwiożerczą bestią, gotową zrobić wszystko, by się z niej wydostać i wrócić do domu. Nawet jeśli gryzie się to z twoją prawdziwą naturą…
Mentorka milknie nagle, jakby właśnie uświadomiła sobie, co powiedziała. Podnosi się gwałtownie i podchodzi do drzwi. W progu obraca się jeszcze, spogląda prosto na mnie, jakby chciała mi coś powiedzieć, ale zmienia zdanie i wychodzi. Mam dziwne wrażenie, że w jej spojrzeniu czaił się strach i ból. Szybko odganiam od siebie tę myśl.
– O, obiad! – Niamh posdnoi się z fotela z uśmiechem, a ja patrzę na nią z zaskoczeniem. Ta prosta uwaga nie pasuje do wygłoszonej przed paroma sekundami mową Candicy. Moją uwagę przykuwa jednak służący, który stawia na stole ogromną wazę z przyjemnie pachnącą zupą. Tym razem głód bierze górę nad rozumem, w jednym susie doskakuję do stołu i niezdarnie wlewam gęstą ciecz do miski. Ze względu na intensywny niebieski kolor, patrzę na danie niepewnie i powoli unoszę łyżkę do buzi. Wzdycham z przyjemności, ciepło rozchodzi mi się po całym ciele. Jeszcze nigdy nie jadłam czegoś tak dobrego.
Szybko opróżniam cały talerz, kątem oka dostrzegam, że Arthur zachował się dokładnie tak samo. Gdy podają soczystego kurczaka z ziemniakami i mnóstwem sałatek, od razu łapię wszystko w dłonie. Staram się ukoić nieprzyjemny głód i kiedy mam wrażenie, że zaraz eksploduję, dostrzegam na sobie zdegustowane spojrzenie Niamh. Opiekunka trzyma w dłoniach sztućce i powoli kroi mięso.
– Co za brak kultury – słyszę, jak szepce pod nosem, i robię się czerwona na twarzy. Moja rodzina była zbyt biedna, by pozwolić sobie na zakup tak ekskluzywnego produktu, jakim były sztućce, dlatego nigdy nie miałam okazji nauczyć się nimi posługiwać; nie licząc łyżki, jedynej drogocennej rzeczy, która należała do mojej mamy.
Szybko sięgam po serwetkę i wycieram lepkie od tłuszczu palce. Jest mi głupio, ale widzę, że Arthur ma ten sam dylemat, wpatruje się w leżące przed nim sztućce, nie wiedząc, co ma z nimi zrobić. W końcu, starając się ignorować natarczywe spojrzenie opiekunki, łapie jedzenie w dłonie i powoli je.
Niamh ociera usta i uśmiecha się sztucznie.
- Zaraz rozpocznie się powtórka dożynek ze wszystkich Dystryktów – mówi, wbijając wzrok w kryształowy żyrandol, wiszący nad naszymi głowami. – Chodźcie.
Kobieta wstaje i idzie do kolejnych szklanych drzwi, naprzeciwko tych, którymi weszliśmy i znika za nimi. Siedzę w miejscu, ze spuszczoną głową. Nie wiem, czemu zdecydowałam się na to, ale postanowiłam, że dotrzymam towarzystwa Arthurowi.
– Jak na razie nasza opiekunka nie jest z nas zadowolona – mówi chłopak smutno, wyciera dłonie. Wstaje i uśmiecha się do mnie. Razem przechodzimy przez te same drzwi, co Niamh przed kilkoma minutami. Czy to jest mój sojusznik?, pytam w myślach Morvoren, ale nie dostaję odpowiedzi. Przygryzam na chwilę wargę. Ciężko opadam na kanapę obok Arthura, a Niamh, już w lepszym humorze, włącza wielki, płaski telewizor. Na ekranie ukazuje się dwójka mężczyzn, jeden dziwniejszy od drugiego, obaj w pstrokatych strojach, kolorowym makijażu i fantazyjnych fryzurach.
– A teraz zapraszamy wszystkich do obejrzenia wraz z nami powtórki z dożynek ze wszystkich Dystryktów! – mówi z szerokim uśmiechem Główny Prowadzący Głodowych Igrzysk, którego imienia i nazwiska nigdy nie potrafiłam zapamiętać.
Przenosimy się na plac Pierwszego Dystryktu, mimowolnie wciągam głośno powietrze. Budowla, na tle której stoi kolorowo ubrana kobieta i starszy pan w garniturze, wybudowana jest z jasnego, błyszczącego w słońcu kamienia, wysokie drzwi zdobione są najprawdziwszymi diamentami, które robią na mnie wielkie wrażenie.
Kolorowa kobieta, jak ją nazwałam w myślach, podchodzi do jednej z kuli i wyczytuje nazwisko. Chwilę później z tłumu występuje czarnowłosa dziewczyna, krzycząc, że się zgłasza. No tak, zawodowiec, myśli mam ponure, gdy patrzę na tę ładnie ubraną, zapewne zwinną i silną dziewczynę. Chwilę później miejsce obok niej zajmuje ciemnowłosy chłopak, młody, zapewne niewiele starszy ode mnie.
Pałac Sprawiedliwości w Dwójce nie robi tak piorunującego wrażenia jak ten w Jedynce. Pokazany budynek jest surowszy, ściany z szarego kamienia nie mają żadnych ozdób, ale budowla ma się świetnie, założę się, że nie znalazłabym w niej nawet najmniejszej uszczerbki. Kolejna kolorowa kobieta wyjmuje karteczki z kul, ale tym razem zgłaszają się dwie osoby – dziewczyna o dziwnym imieniu Liadan i wysoki, bardzo przystojny chłopak, mocno zbudowany, który zapewne przygotowywał się na ten dzień przez całe swoje życie.
Dystrykt Trzeci nie wyróżnia się niczym specjalnym, tak samo jak wylosowana stamtąd dwójka trybutów, dziewczyna na oko młodsza ode mnie i brunet przeciętnego wzrostu.
Na widok Pałacu Sprawiedliwości w Czwórce mimowolnie unoszę brwi. Budynek jest wybudowany z niebiesko-zielonego kamienia, obrasta bluszczem, który tworzy skomplikowane wzory. Tam, zamiast kobiety, na scenę wchodzi pstrokato ubrany mężczyzna z tuzinem tatuaży na twarzy i przeprasza cicho za nieobecność jego przyjaciółki, Malazji, i oznajmia, że to on został przydzielony przez prezydenta Snowa do przeprowadzenia losowania. Tym razem nikt się nie zgłasza, na scenę wchodzi rudowłosa dziewczyna i drobny chłopak, nie starszy ode mnie. Oddycham z ulgą; to Pierwszego, Drugiego i Czwartego Dystryktu obawiałam się najbardziej i cieszę się, że zgłosiły się tylko trzy osoby.
Trybuci z Piątki nie wyróżniliby się niczym, gdyby chłopak nie wybuchnął głośnym, szaleńczym śmiechem, który tylko mocniej przestraszył i tak przerażoną już dziewczynę.
Widząc Dystrykt Szósty, uśmiechnęłam się lekko. Nie tylko u nas Pałac jest w ruinie, przemknęło mi przez myśl, gdy patrzyłam na rozpadającą się budowlę. Trybuci natomiast, a raczej jeden z nich, zaskoczył nie tylko mnie. Na oczach całego Panem wylosowano młodego chłopaka, który chwilę potem opuszczał plac z uśmiechem na ustach, gdy na jego miejsce zgłosił się ogromny mężczyzna – zapewne osiemnastolatek, który żywił nadzieje na powrót do domu. Nawet Niamh była poruszona jego zachowaniem.
Trybuci z Siódemki i Ósemki byli nijacy, przerażeni jak i ja. Potem na ekranie zobaczyłam Dziewiątkę, Niamh powoli podchodzącą do kuli i czytająca moje imię i nazwisko. Widzę szok na własnej twarzy, zastąpiony chwilę później przez przerażenie. Patrzę na Jaysona, który rzuca się za mną, słyszę jego krzyk, dostrzegam swoje łzy… wyglądam żałośnie, a gdy obok mnie staje Arthur, wrażenie to się pogłębia. Nagle dzieje się ze mną coś dziwnego. Kulę się, zaciskam dłonie na skroniach i słyszę swój własny głos przebijający się przez szepty publiczności.
– A gdy nadejdzie świt, zmienią się w pył…
Otwieram usta ze zdumienia, chcę usłyszeć coś jeszcze, coś, co by tłumaczyło te dziwne słowa, ale transmisja się urywa, płynnie przechodzimy do relacji z Dziesiątki. Tam już na starcie na Igrzyska zgłosiła się złotowłosa dziewczyna, przeraźliwie chuda i wysoka, odprowadzana pełnymi pożądania spojrzeniami męskiej części publiczności. Obok niej staje chłopak, wpatruje się w koleżankę z powagą.
W następnym Dystrykcie kolorowa kobieta losuje młodsza ode mnie dziewczynę i wysokiego chłopaka, wyglądającego na jakieś osiemnaście lat i wyraźnie niezadowolonego z takiego obrotu sprawy. Na koniec w Dwunastce dzieje się rzecz dziwna. Kobieta w żółtej peruce losuje drobną blondyneczkę, która niepewnie wchodzi na scenę, nie zwracając uwagi na krzyczącego coś do niej chłopaka. Widać, że z trudem powstrzymuje emocje i wybucha dopiero wtedy, gdy na scenie obok niej staje ten sam chłopak, który dopiero co coś do niej mówił. Dociera do mnie, że jest to rodzeństwo i mam ochotę się rozpłakać tak, jak robi to dziewczyna. Brat przytula ją mocno, nie zwracając uwagi na kamery. Zdaję sobie sprawę, że po raz pierwszy jestem świadkiem tak jawnego sprzeciwienia się Kapitolowi. Bo właśnie to widziałam, nie dwójkę rodzeństwa wspierającego siebie nawzajem, ale ludzi, którzy chcą pokazać światu, że nie zgadzają się na to, co się dzieje.
Kiedy relacja z ostatnich dożynek kończy się, zauważam, że drżę. Zrywam się gwałtownie z kanapy i wbiegam do pokoju jadalnego. Otwieram okno i łapczywie wciągam chłodne powietrze, próbując się uspokoić. Pozwalam jednej, samotniej łzie spłynąć po bladym policzku. Zamykam oczy. Czuję tylko wiatr we włosach i chłód okalający twarz. Jedyne, czego pragnę, to zapomnieć.
Mijają kolejne sekundy, wyczuwam za sobą czyjąś obecność.
– Chodź, Morvoren, zaprowadzę cię do twojego pokoju. – Odwracam się gwałtownie, oczy błyszczą mi nienaturalnie, gdy wpatruję się w wiecznie zadowoloną Niamh. Mam ochotę zapytać są, jak to robi, czemu zawsze jest taka szczęśliwa, czemu nie przejmuje się nikim i niczym… Bo ja nie potrafię.
Pochylam głowę i posłusznie idę za opiekunką, wpatrując się w metalową posadzkę. Staram się myśleć pozytywnie, ale, bądźmy szczerzy, czy drobna, wychudzona dziewczynka, która nigdy nie trzymała noża, ma jakiekolwiek szanse w starciu z osobami, które odkąd zaczęły chodzić, były przygotowywane do Igrzysk? Odpowiedź nasuwa się sama.
– To tutaj – Niamh staje przed drewnianymi drzwiami. – Mahoń – dodaje jeszcze z uśmiechem, a ja czuję się głupio, bo nie wiem, o co jej chodzi. Bez słowa otwieram drzwi i zamieram. Wpatruję się wprost przed siebie na ustawione na środku pokoju wielkie łoże. Podchodzę do niego.
– Za dwie godziny podają kolację, radziłabym ci się przebrać i odpocząć, wszystko znajdujące się w szafie jest do twojej dyspozycji. Jakbyś czegoś potrzebowała, możesz zawołać służących, przy drzwiach jest przycisk, o tutaj!
Już jej nie słuchałam, cała moja uwaga skupiła się na wystroju pokoju. Życie kapitolińczyków musi być cudowne, skoro widują takie rzeczy na co dzień! Wiecznie pełni zapału i szczęścia, wiecznie żyjący w dostatku i spełnieniu. Czego chcieć więcej?
Powoli podchodzę do solidnej szafy i dotykam gładkiej powierzchni drzwi. Odskakuję od niej ze strachu, gdy pojawia się na niej tysiące obrazków. Przez chwile wpatruję się w nie zdziwiona, gdy dociera do mnie, że to jakiś ekran działający pod wpływem dotyku. Przesuwam po nim palcem, szafa nagle się otwiera, na wieszaku wisi prosta, krótka sukienka w ciemnym odcieniu beżu. Zdejmują ją czym prędzej i wkładam na siebie, nie chcąc eksperymentować z tym dziwnym urządzeniem, mającym zapewne ułatwić wybieranie stroju przeciętnemu kapitolińczykowi.
Czuję się wykończona sytuacją, w której się znalazłam. Padam na łóżko, zamykam oczy. Oddech się uspokaja, ciało relaksuje…
Stoję na pustkowiu, jasne słońce parzy mnie w plecy, pot spływa po ciele. Odgarniam włosy z twarzy, przymykam powieki, by uchronić oczy przed rażącym słońcem.
– Morvoren. – Obracam się gwałtownie, promienie mnie oślepiają na jedną, krótką chwilę. Kilkanaście metrów przede mną stoi moja ciotka, znów cała we krwi, która spływa na piach. Tym razem jest jednak w niej coś niepokojącego, nie potrafię do końca stwierdzić co. Może widoczne na twarzy przerażenie albo szeroko otwarte oczy.
– Morvoren, musisz się spieszyć! Masz coraz mniej czasu, Morvoren! Znajdź sojuszników, albo wszystko się skończy! Albo ostrze przebije twe serce…
Patrzę na nią ze zdziwieniem, nie mam pojęcia, o czym ona mówi. Czuję na sobie jej graniczące z szaleństwem spojrzenie, w powietrzu ciąży napięcie. Krzywię się gwałtownie, gdy czuję ból, oślepiający, odbierający zmysły. Wszystko ginie w niekończącym się mroku, pozostaje tylko ból, płomienie pochłaniające moje ciało, trawiące je powoli i bezlitośnie.
Mrugam gwałtownie, spoglądam w dół. Jak przez mgłę widzę metalowe ostrze błyszczące w słońcu, wystające z mej piersi i strumienie gorącej, lepkiej krwi, spływającej na piach.
Krzyczę.

~*~

Siedzę przy biurku, głowa sama mi opada, powieki ciążą niemiłosiernie. Powstrzymuję ziewnięcie. Od kilku godzin nie ruszałam się znad biurka, przeglądając stosy papierów dotyczących wszystkich odnotowań dziwnej „choroby”, która występuje u jednej z tegorocznych trybutek. Przeklinam głośno. Niech diabeł porwie tę dziewczynę i wszystkich jej podobnych!
Odpycham od siebie stosy dokumentów, powoli prostuję zastane kości. Ocieram bolące od ciągłego wpatrywania się w drobne pismo oczy, sięgam po leżącą obok szklankę z wodą. Zastanawia mnie, ile jeszcze czasu spędzę w tym gabinecie, nim w końcu dojdę, o co chodzi z tą przypadłością.
Ktoś cichutko puka do drzwi i zaraz je otwiera. Ze zdumieniem patrzę na stojącą w progu Analise, sekretarkę mojego wuja. Zastanawia mnie, co takiego się stało, że sam prezydent Panem zdecydował się posłać po mnie swoją najbardziej zaufana pracownicę.
– Coś się stało, Analise? – pytam cicho, poprawiając wygniecioną bluzkę.
– Prezydent Snow kazał ci przekazać, że wrócili styliści. Tylko tyle.
Prostuję się i unoszę lekko brwi. Szybko wymijam dziewczynę i wychodzę ze swojego gabinetu. Aby dostać się na lądowisko, muszę przejść przez równy tuzin korytarzy, wejść do jednej z kilkunastu wind i wjechać na samą górę pałacu prezydenckiego. Gdy wychodzę na dwór, poduszkowiec już tu jest, a część stylistów stoi przed prezydentem i z nim dyskutuje.
Od razu wyławiam go spośród tłumu – jako jedyny nie ma na sobie kolorowego stroju, naturalnie brązowe włosy opadają mu na twarz. Na jego widok zawsze czuję zachwyt, a bicie serca przyspiesza.
– Chris! – Macham styliście energicznie, starając zwrócić na siebie jego uwagę. Mężczyzna uśmiecha się na mój widok i wychodzi mi na spotkanie. Z trudem powstrzymuję się przed rzuceniem się mu w ramiona, staram zachować powagę, którą powinna odznaczać się Główna Organizatorka Igrzysk.
– Witaj, Hestio.  – Christopher szczerzy białe ząbki, gdy do mnie podchodzi. – Tęskniłaś za mną?
Śmieję się cicho, ponieważ brakowało mi jego towarzystwa.
– Jeśli powiem, że tak, co zrobisz? – pytam, uśmiechając się figlarnie.
– Wolałabyś nie wiedzieć.
Żałuję, że otaczają nas tłumy, że tak wiele osobistości Kapitolu ogląda naszą rozmowę. Chcę choć przez chwilę porozmawiać z nim na osobności, przytulić się do niego, znów poczuć smak jego ust, ale wiem, że muszę poczekać.
– Jak było na dożynkach? – pytam uprzejmie. – Ta cała historią z tą dziewczyną, Morvoren, była zaskakująca. I jej brat… Tak rzadko mamy okazję oglądać tak wielkie przywiązanie rodzeństwa, nie sądzisz?
Chris kiwa tylko głową. Też czuje na sobie spojrzenie wszystkich stojących na lądowisku ludzi.
– Może wejdziemy do środka? – proponuje cicho, a ja z zapałem przyjmuję jego propozycję.
– I tak muszę ci coś pokazać – mówię, myśląc o badaniach krwi Morvoren i zastanawiając się, w jaki sposób przekonać go do obserwowania tej dziewczyny.
Drzwi windy zamykają się za nami. Spoglądam w lustro i widzę swoją zmęczoną twarz. Bycie Organizatorem Igrzysk Głodowych jest trudniejsze, niż mi się zdawało, myślę. Wiem, że czeka mnie jeszcze więcej wyzwań a historia z Morvoren to dopiero początek.
_____________________________
Cza-czam! Rozdział trzeci jest, czwarty ja jakieś dwa-trzy tygodnie, bo zaczęły mi się wczoraj ferie i będę pisać :)
Dziękuję wszystkim za komentarze!
I nie nienawidzimy Arthura, Arthur dobry człek!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz