Przez chwilę stoję i tępo wpatruję się przed siebie. Moje
ciało reaguje szybciej ode mnie, serce przyspiesza, o ile jest to możliwe.
Przełykam ślinę.
Morvoren. Morvoren
Sele. Morvoren Arranz. Arranz… Ja.
– Gdzie jesteś, kochanie? – Ledwo docierają do mnie słowa Niamh, która
szuka mnie wzrokiem w tłumie, gdy już dostrzega moją twarz
na ekranie. Też siebie na nim widzę i wtedy do mnie dociera. Wylosowano cię. Pojedziesz do Kapitolu. I na
koniec umrzesz.
Ludzie rozstępują się, oddalają ode mnie, jakbym była
zakażona jakąś zaraźliwą chorobą albo wydzielała niemiły dla nosa zapach.
Rozglądam się, po kolei patrzę na twarze innych trzynastolatków. Przełykam
ślinę.
– No chodź, kochanie. – Głos opiekunki
przywołuje mnie do porządku. Obracam się i powoli, bardzo powoli stawiam
pierwszy krok. Czas wydłuża się a droga do sceny jest istną męką. Nawet nie
udaję dzielnej przed kamerami. Czuję gwałtownie napływające do oczu łzy, które
przysłaniają mi wszystko. Nawet nie wiem, gdzie idę, nie widzę schodów na
podwyższenie, ale ludzie rozstępują się przede mną i droga prowadzi prosto…
– Mor!
Odwracam się, mimo że wiem, że to błąd. Widzę Jaysona, który
występuje z tłumu, gdy już jestem przy schodach.
– Mor! – W jego głosie słychać rozpacz, co tylko sprawia, że
łzy wypływają z mych oczu coraz bardziej obficie.
Cichutko łkając, patrzę, jak Strażnicy Pokoju zagradzają
drogę mojemu bratu. Widzę, jak zaczyna się z nimi szarpać, próbując się
przedostać.
– Mor, nie! Błagam, nie róbcie tego! – wrzeszczy, ale
Strażnicy trzymają go mocno. Ktoś do mnie podchodzi.
– Zostawcie ją! – krzyczy Jayson, gdy jakiś mężczyzna mocno
popycha mnie do przodu. Upadam na ziemię. – Błagam! Tylko nie nią! Weźcie mnie!
Proszę!
Zewsząd dochodzą mnie różne szepty, jedni są zdziwieni, inni
oburzeni.
– Wyprowadźcie go – słyszę słowa burmistrza.
– Nie! – Strażnicy otaczają Jaysona i biorą go za ramiona i
wyprowadzają z placu. – NIEEEEEEEEE!!! MOOOOOOOOOOOOR!!!
Czuję, jak moim ciałem wstrząsa szloch. Ktoś brutalnie
podnosi mnie z ziemi i znowu popycha. Stawiam powoli kroki, już nawet nie
starając się powstrzymywać łez. Gdy staję obok Niamh, nogi mi drżą, są jak z
waty i mam wrażenie, że za chwilę zemdleję.
– Oto i nasza trybutka! – krzyczy Niamh. – Brawa dla niej!
Kilka osób klaszcze, jednak nikt nie potrafi wykrzesać z
siebie nawet najmniejszej nutki entuzjazmu. Przełykam ślinę i mrugam kilka
razy, by pozbyć się łez spod powiek. Ludzie patrzą na mnie, w oczach większości
widzę współczucie, a mną targają mieszane emocje. Doskonale wiem, że to tylko
pokaz przed kamerami, że nikomu na mnie nie zależy, że tak naprawdę jestem tym
ludziom obojętna, ale wypada choćby udawać, że jest nam przykro z powodu
wysłania na śmierć dziecka. Tylko nie jestem pewna czy wywołuje to we mnie
więcej smutku, żalu czy złości.
Nikt się nie zgłasza, nie ma takiej potrzeby. Nikogo nie
obchodzi mój los, tego też się spodziewałam.
– Teraz czas na wyłonienie trybuta spośród chłopców!
Niamh energicznym krokiem podchodzi do kuli z losami i
wyjmuje malutką karteczkę. Wraca na mównicę i chrząka cicho.
– Arthur Collins!
Tłum od razu rozstępuje się, z pierwszego rzędu wychodzi
wysoki blondyn. Otwieram szerzej oczy na jego widok, dłonie mi drżą. Jestem
coraz bardziej pewna własnej porażki. Nigdy
z nim nie wygram, nigdy, myślę, patrząc,
jak chłopak pewnym siebie krokiem zbliża się do sceny. W przeciwieństwie
do mnie wcale nie jest wystraszony, jakby już dawno pogodził się z losem i
przygotowywał na tę chwilę przez wiele dni.
Gdy staje obok mnie, zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo
przewyższa mnie choćby swą posturą. W głębi ducha czuję się już przegrana.
Wiem, że nie mam szans z jemu podobnymi, a także mam świadomość, że inni
trybuci prawie na pewno będą silniejsi i starsi ode mnie. Z każdą chwilą
dociera do mnie coraz bardziej w jak beznadziejnej sytuacji się znalazłam.
Sytuacji bez wyjścia.
Nagle wszystko znika, nie słyszę głosu Niamh, która zaczyna
coś mówić, nie widzę Dziewiątki, wszystko spowija mgła.
– Sojuszników, Morvoren! – Słyszę głos, widzę przemykający
we mgle cień. – Znajdź ich!
Mgła się rozstępuje, wracam do rzeczywistości. Nagle dociera
do mnie, że stoję na scenie, mocno przyciskając dłonie do skroni, a wszyscy
patrzą na mnie jak na istotę nie z tego świata.
– Uściśnijcie sobie dłonie – mówi Niamh nalegająco, chyba po
raz wtóry. Blednę. Szybko łapię dłoń Arthura, starając się nie myśleć o tym, że
znowu straciłam nad sobą kontrolę.
– Wielkie brawa dla naszych trybutów!
Słyszę oklaski, nie rozglądam się na boki, wzrok wbijam w
ziemię.
– Wesołych Głodowych Igrzysk! Niech los zawsze wam sprzyja!
Czuję się, jakby uderzyła mnie w twarz. Nam los nie sprzyja, myślę. Nigdy
nie sprzyjał.
Niamh łapie nas za ramiona i wprowadza do Pałacu
Sprawiedliwości, ogromnego budynku, którego można by nazwać już ruiną. Niegdyś
białe, kamienne ściany teraz są czarne od brudu, kruszą się pod wpływem dotyku.
W paru miejscach są dziury, ostatnie dwa piętra nie są zdatne do użytku, bo po
części się zawaliły.
Powoli stawiam stopy na trzeszczących stopniach, mam
wrażenie, że sufit zaraz runie mi na głowę, zostanę żywcem pogrzebana pod
stosem kamieni, a gdy w końcu mnie wyciągną, już będę martwa. Rodzina dostanie
małe odszkodowanie, pieniędzy nie starczy nawet na pogrzeb, dlatego zakopią
mnie własnoręcznie, gdzieś przy ogrodzeniu, albo wrzucą ciało do rzeki
przecinającej Dziewiątkę, by zaoszczędzić środki na jedzenie.
Niamh zatrzymuje się gwałtownie, odwraca do nas z uśmiechem.
– Macie teraz pół godziny na pożegnanie się z bliskimi –
powiedziała, wskazując parę drzwi umieszczonych naprzeciwko schodów. Podeszłam
do jednych.
– Miłej rozmowy – usłyszałam jeszcze za plecami i jeden ze
Strażników Pokoju otworzył mi wejście. Moim oczom ukazał się ogromny pokój,
pełen światła wpadającego przez wysokie, sięgające od samej ziemi do wysokiego
sufitu okna.
Gdy tylko przekraczam próg, drzwi zatrzaskują się za mną.
Obracam się z przerażeniem wypisanym na twarzy. Czuję się jak ptaszek w klatce
za wszelką cenę szukający wyjścia, które pozwoli mu wydostać się na wolność.
W panice podchodzę do okna, spoglądam w dół, na ulicę. Widzę
ludzi wracających z placu do domów i jeszcze nigdy tak bardzo nie pragnęłam
znaleźć się między nimi. Nie zdawałam sobie sprawy jak paskudnie czuje się
wylosowany trybut, jak wielkie przerażenie go ogarnia, gdy pomyśli o tym, co go
czeka na arenie.
Przypomina mi się jak rok temu zginęła jedna z trybutek,
dwunastolatka. Została zaatakowana przez jakiegoś chłopaka, zawodowca, który
nie chciał jej tylko zabić, najwidoczniej marzył o tym, żeby umilić czas
kapitolińczykom. To, co z niej zostało, gdy zabierali ciało, można było nazwać
wielkim kawałkiem mięsa, zmiażdżonym i rozszarpanym.
Znów przerażenie przejmuje nade mną kontrolę. Kulę się przy
oknie, trzęsąc się ze strachu. Łzy spływają mi po policzkach, głowę wypełniają
krwawe obrazy, wspomnienia Igrzysk z wcześniejszych lat.
Oplatam kolana rękami, szukając miejsca, gdzie znów poczuję
się bezpieczna. Staram się uspokoić, ale nie potrafię, przypominam sobie
wszystkie ofiary Igrzysk, te, których śmierć nie była lekka, te, które
umierając przeżywały katusze, nad którymi się nie zlitowano, które miały być
rozrywką dla ludzi z Kapitolu. W większości były to osoby w moim wieku,
bezradne, zagubione i przerażone, nie potrafiące sobie poradzić z sytuacją, w
której się znalazły. Tak samo jak ja.
Drzwi otwierają się gwałtownie, nie potrafię powstrzymać
krzyku. Ktoś podbiega do mnie, przez łzy nie potrafię rozpoznać jego twarzy.
– Macie pięć minut – słyszę, drzwi się zatrzaskują, a ktoś
mnie przytula.
– Mor. – Jayson uspokajająco głaszcze mnie po głowie. Wtulam
się w niego, mija minuta, zanim przestaję się trząść. Powoli się prostuję.
Dostrzegam także rodziców, którzy rozsiedli się na kanapie. Nie zauważyłam jej
wcześniej, strach odebrał mi zdolność racjonalnego myślenia. Teraz jednak
skupiam swoja uwagę na rodzinie.
Nie wiem co powiedzieć. Nie chcę się z nimi żegnać, nie chcę
odchodzić.
– Mamo – mówię cicho, a jasnowłosa kobieta unosi wzrok i
spogląda na mnie ze smutkiem wypisanym w oczach – czemu mnie tak nazwałaś?
Sama nie wiem skąd to pytanie. Może po prostu staram się
myśleć o wszystkim, tylko nie o własnym wyjeździe. Moja mama również jest nim
zaskoczona.
– To imię – zaczyna niepewnie, w jej głosie da się wychwycić
wahanie – bardzo nam się podobało…
– Mamo – przerywam jej, tym razem głośniej, a głos prawie mi
nie drży – kim była Morvoren? Morvoren Sele? – Nie potrafię dać za wygraną,
muszę wiedzieć, chociaż wiedza nie da mi ulgi ani poczucia bezpieczeństwa czy
spełnienia.
– Morvoren – szepcze kobieta cicho, jakby do samej siebie. –
Ona… bardzo mi ją przypominasz. Wyglądacie tak samo… Nawet zachowujecie się
podobnie! Ja… ja chciałam uczcić jej pamięć. Bo ona zginęła. Została wybrana na
dożynki, gdy ja się urodziłam. Nawet jej nie poznałam… Była moją siostrą! Była
moja siostrą i zginęła na Igrzyskach! Miała tylko trzynaście lat! Nie
zasługiwała na taki los, nikt nie zasługuje!
Tym razem to moja mama ukrywa twarz w dłoniach, gdy po jej
twarzy spływają błyszczące w świetle kropelki. Podchodzę do niej i obejmuję.
– Znajdź w sobie siłę, Morvoren – słyszę głos swojego
sobowtóra. Nie tracę nad sobą kontroli, jestem świadoma, gdzie się znajduję,
cały świat nie znika. – Znajdź siłę, pożegnaj ich i postaraj się wrócić. Nie
popełniaj moich błędów. Rodzina cię potrzebuje, nawet jeśli nie zdaje sobie z
tego sprawy. Moja siostra cię potrzebuje.
Zdaję sobie sprawę, że zostało nam niewiele czasu.
– Kocham cię, mamo – mówię chyba po raz pierwszy w życiu.
Podchodzę do ojca i jego też przytulam, co jest wymowniejsze niż tysiąc słów.
Drzwi się otwierają, staje w nich ten sam Strażnik Pokoju.
– Koniec czasu – mówi. Znów zaczynam panikować.
– Nie! – wyrywa mi się z ust, zanim zdołam się powstrzymać.
Ale mężczyzna już wyprowadza ich z pokoju i zamyka za sobą drzwi.
– Do widzenia – mówię cicho i opadam na podłogę.
Kolejne minuty wydłużają mi się, gdy siedzę na miękkim,
puszystym dywanie i stukam palcami w podłogę. Puk, puk, puk. Jedna sekunda,
druga sekunda, trzecia... dochodzę do dziesięciu i zaczynam od nowa. Jedna
sekunda, druga sekunda, trzecia… I tak w kółko, aż do znudzenia.
Kiedy drzwi wreszcie się otwierają, głowę mam pełną liczb a
końce palców delikatnie pulsują.
– Wstawaj, Morvoren – mówi Niamh, patrząc na mnie z
entuzjazmem. – Zaraz wyjeżdżamy, nie możemy się spóźnić!
Powoli podnoszę się z podłogi, prostuję plecy i wlokę się za
kobietą. Wciąż nie mogę się nadziwić, że Niamh jest tak pełna entuzjazmu i
energii, że cały czas uśmiecha się szeroko, jakby czekała ją przygoda życia.
– Nigdy nie zrozumiesz Kapitolińczyków – słyszę Morvoren i
uśmiecham się ponuro. Ma całkowitą rację, nie jest to pierwszy taki raz.
Po drodze zabieramy również Arthura, który nadal nie okazuje
strachu czy smutku, wręcz przeciwnie, bije od niego samozadowolenie i pewność
siebie, której mi tak bardzo brakuje.
– No, Morvoren, odwiedził cię ktoś, nie licząc rodziny? –
pyta się chłopak i chwilę trwa zanim zrozumiem do kogo się zwraca. Marszczę
brwi.
– Nie rób takiej zdziwionej miny. –
Arthur śmieje się cicho. – Znam twojego brata. Zresztą nie sądzę, by w tym
Dystrykcie istniała chociaż jedna osoba, która by cię nie kojarzyła.
Krzywię się nieznacznie, w duchu mam nadzieję, że tak nie
jest. Nigdy nie pragnęłam być tematem numer jeden największych plotkarzy
Dziewiątki.
– Candicy! – Niamh uśmiecha się jeszcze szerzej na widok
zbliżającej się do nas, ciemnowłosej kobiety. Rozpoznaję w niej triumfatorkę
któryś z Igrzysk, ale nie mogę sobie przypomnieć dokładniej które wygrała.
Zwyciężczyni wcale nie wygląda na zadowoloną z tego
spotkania, patrzy na opiekunkę krzywo.
– Gray – cedzi przez zęby i
omiata nas wzrokiem. Dłużej zatrzymuje się na mnie.
– Nie mogłaś wylosować kogoś lepszego? – pyta, patrząc na
kapitolinkę z wyrzutem. – Chłopak może i
przetrwa kilka dni, jeśli się go dobrze wyszkoli, ale dziewczyna…
Milknie na chwilę, patrząc mi prosto w oczy.
– To wariatka, nie da sobie rady.
Drgam nieznacznie, zaciskam dłonie w pięści. Candicy mówi
tak swobodnie, jakby doskonale wiedziała, że jej nie zrozumiem, bo jestem
opóźniona umysłowo o dobre dziesięć lat.
Niamh chyba nie zwraca nawet na nią uwagi, bo ze
zniecierpliwieniem spogląda na złoty zegarek.
– Lepiej już chodźmy, zostało nam zaledwie dziesięć minut do
odjazdu!
Czuję, jak ciągnie mnie gwałtownie za ramię, prawie się
wywalam, ale na szczęście w ostatniej chwili odzyskuję równowagę. Nie
zniosłabym upadku, nie przy Candicy, co tylko utwierdziłoby ją w przekonaniu o
mojej bezradności.
Ktoś wpycha mnie do czarnego samochodu, opadam ciężko na
skórzane siedzenie. Obok mnie siada Arthur, cały czas z delikatnym uśmiechem na
ustach. Candicy patrzy na niego krzywo.
– Co cię tak bawi? – pyta chłodno. – To, że jedziesz do Kapitolu? Powiedzieć ci coś?
Kobieta pochyla się nad siedzeniami.
– Przestaniesz się uśmiechać, gdy
poczujesz smak stali, gdy będą powoli rozrywać
cię na kawałki, gdy przestaniesz przypominać człowieka, a wielki kawał mięsa.
Wtedy zrozumiesz, jak to jest i masz moją obietnicę, że będzie ci daleko do
śmiechu.
Te słowa skutecznie zmazują z twarzy chłopaka delikatny
uśmiech, w oczach pojawia się determinacja.
– Nie zamierzam dać się zabić – odpowiada twardo, zdaje się
być pewny tych słów. Candicy śmieje się cicho.
– Wielu przed tobą też to
mówiło. Żaden nie przeżył.
Nie wiem, co mnie popchnęło do powiedzenia czegokolwiek, ale
słowa wyrywają się z mych ust, nim się zastanowię choć chwilę.
– To po co jesteś naszą mentorką, skoro nawet nie starasz
się nam pomóc? – pytam. – Powinnaś pomóc nam przetrwać do Igrzysk, nie
zwariować ze strachu, a ty mówisz nam o śmierci! W jaki sposób ma to pomóc?
Kobieta unosi brwi i przekręca głowę. Przygląda mi się
uważnie.
– Słyszałam o tobie, Morvoren Arranz – mówi powoli. –
Wszyscy twierdzą, że postradałaś zmysły, że słyszysz głosy, że nie potrafisz
odróżnić snu od rzeczywistości. Wierzyłam im. Czemu miałam nie wierzyć? Do tego
dzisiaj byłam świadkiem niesamowitego zjawiska – po raz pierwszy w całym moim życiu
czytnik wskazywał błąd. Było to tak osobliwe zjawisko, że uwierzyłam we wszystkie plotki
o tobie, które słyszałam. Do tego potem, na estradzie, zaczęłaś coś do siebie
mamrotać, zakrywając uszy. O tak, nie jesteś normalną osobą, Morvoren Arranz.
Unoszę wyżej głowę.
– To prawda – mówię, nie panuję nad własnym ciałem. Świat
lekko zamazuje się, czuję coś obcego w swojej głowie. – Nie byłam normalna i co
miałam zrobić? Zabić się? Dlatego że widziałam i słyszałam różne rzeczy? Czy
naprawdę miałam przez to mniejsze prawo do życia niż ty?!
Nagle dociera do mnie, że to nie ja wypowiadam te słowa.
Znowu straciłam kontrolę, ale tym razem Morvoren użyła mnie, żeby powiedzieć
coś, co najwidoczniej chciała powiedzieć już wiele lat temu.
Łapię się za głowę. Nie panuję nad myślami. To boli.
Po raz pierwszy w życiu boli. Boję się tego.
– Idź sobie – mówię cicho, zwracając się do ciotki. Czuję
napływające do oczu łzy. Staram się ją wypchnąć z własnych myśli. Czy tak czuje się opętany człowiek?,
pytam samą siebie, gdy to coś znika.
Powoli unoszę głowę. Candicy wpatruje się we mnie bez słowa.
Samochód staje, szybko wysiadam. Kręci mi się w głowie.
Przed sobą widzę peron, pociąg już stoi. Niamh łapie mnie za
rękę i prowadzi za sobą.
– Uśmiechnij się – szepcze, ale nie potrafię się do tego
zmusić. Idę wolno. Cała się trzęsę w środku, nie potrafię zapanować nad
zalewającymi mnie emocjami. Jestem spokojna. Staram się oszukać samą
siebie.
Widzę swoją twarz na ekranie. Przełykam ślinę. Nie boję
się. Jestem przerażona.
Stajemy przed wejściem do pociągu, kamery jeszcze przez
chwilę nas nagrywają. Arthur uśmiecha się szeroko i macha do zebranych na
peronie ludzi, kilka dziewczyn wyznaje mu w międzyczasie miłość. Wzrokiem
odszukuję swoją rodzinę. Stoją z tyłu, mama przytula się do taty, twarz ma całą
we łzach. Ja pewnie nie wyglądam lepiej.
Wsiadamy do pociągu. Ręce mi drżą, strach powraca. Dociera
do mnie, że patrzę na to miejsce najprawdopodobniej po raz ostatni.
Metalowe drzwi zasuwają się za nami.
~*~
Szybkim krokiem przemierzam kolejne korytarze, mijając
kolorowo ubranych ludzi. Nerwowo spoglądam na wiszący na ścianie zegar. Jestem
spóźniona, on na pewno nie będzie z tego powodu zadowolony.
Bez słowa otwieram dębowe drzwi z mosiężnymi, ozdobnymi
klamkami i wchodzę do przestronnego pokoju. Przy jednej ze ścian stoi ogromne
biurko, oczywiście z mahoniu, przy którym siedzi młoda dziewczyna z zieloną
peruką na ozdobionej srebrnymi tatuażami głowie.
– Och, panna Philomene! – wita mnie z uśmiechem,
przyglądając się mojemu strojowi. Spoglądam w dół. Mam na sobie jasnoszary,
elegancki sweter, białe jak śnieg spodnie i szare, wysokie buty na obcasie.
Kolorystyka stroju gryzie się z modą Kapitolu, na tle innych wypadam bardo
blado, z nie ufarbowanymi włosami i brakiem tatuaży na ciele, ale nie obchodzi mnie
to. Na spotkaniu z wujkiem chcę wyglądać profesjonalnie, jak poważna,
dwudziestopięcioletnia kobieta, a nie jak małe dziecko.
– Wejdź – mówi do mnie Analise, sekretarka wuja, wskazując
dłonią z tuzinem bransoletek i pomalowanymi paznokciami na drzwi z ciemnego,
eleganckiego drewna. – Już na ciebie czeka.
Uśmiecham się do niej delikatnie i podchodzę do drzwi. Pukam
cicho, słyszę stłumione „Wejść” i otwieram je.
Moim oczom ukazuje się ogromny gabinet, przestronny, z
jasnymi, beżowymi ścianami i o odcień jaśniejszym puchatym dywanem. Rozstawione
tu meble są wykonane z drewna o tym samym kolorze co drzwi, co stanowi kontrast
dla jasnego wnętrza, oświetlonego naturalnym światłem słonecznym, wpadającym
przez ogromne okna, którymi pokryta jest cała ściana naprzeciwko drzwi.
– O, Hasterianadora – wita mnie powoli mężczyzna, siedzący
przy biurku. On jako jedyny wciąż zwraca się do mnie moim pełnym imieniem, inni
nazywają mnie po prostu Hestia.
– Panie prezydencie – zwracam się z szacunkiem do Snowa,
który uśmiecha się delikatnie.
– Odpuśćmy sobie te tytuły, kochanie, tak będzie prościej
dla nas obydwu. Usiądź.
Oddycham z ulgą i zajmuję miejsce naprzeciwko niego.
– Co tam u Rose? – pytam, patrząc na uśmiechniętą
dziewczynkę, spoglądającą na mnie ze zdjęcia. Coriolanus spogląda na nią z
czułością, tak rzadko widoczną na jego twarzy. W jego towarzystwie łatwo
zapomnieć, że też jest człowiekiem, że też ma uczucia.
– Obawiam się, że przy najbliższej okazji zasypie cię pytaniami na temat Igrzysk. Jest bardzo tym wszystkim
podekscytowana.
Uśmiecham się delikatnie. Rosalie jest bardzo wesołym
dzieckiem, ma dopiero sześć lat, a już stała się ulubienicą Coriolanusa i
wszystkich, którzy często bywają w domu prezydenckim. Wiecznie uśmiechnięta,
wszędzie było jej pełno. Urocze dziecko, każdy mógł to powiedzieć, jeśli miał z
nią styczność.
– Hasterianadoro – wujek poważnieje – czy oglądałaś już
relacje ze wszystkich dożynek?
Kiwam powoli głową. Przygotowałam się na takie pytanie.
– Widziałam. W tym roku mamy aż siedmiu osiemnastolatków.
Snow pokiwał głową.
– A możesz mi wymienić ich wszystkich po kolei? Wszystkich
trybutów?
Chrząkam.
– Dystrykt Pierwszy – Catreena Zavatscky, ochotniczka, lat
osiemnaście i Culley Brown, wylosowany, lat piętnaście; Dystrykt Drugi – Liadan
Berroden, lat szesnaście i Gordon Raymond, lat osiemnaście, oboje to ochotnicy;
Dystrykt Trzeci – Tara White, lat dwanaście i Edmund Lindsy, lat siedemnaście,
wylosowani; Dystrykt Czwarty – Derrie Foxtone, lat piętnaście i Lennox Aiden,
lat czternaście, również wybrani poprzez losowanie; Dystrykt Piąty – Suzanna
Greenbrush, lat czternaście, wylosowana i Marius Canden, lat osiemnaście,
wylosowany; Dystrykt Szósty – Megan Innesi, lat piętnaście, wylosowana i Keddy
Wirfney, lat osiemnaście, pierwszy ochotnik z zewnętrznego dystryktu; Dystrykt
Siódmy – Elena Derveren, lat szesnaście i Rory Randall, lat siedemnaście, oboje
wylosowani; Dystrykt Ósmy – Hilde Berdascky, lat siedemnaście Todd Tompson, lat
piętnaście, wylosowani; Dystrykt Dziewiąty – Morvoren Arranz, lat trzynaście i
Arthur Collins, lat osiemnaście, wylosowani; Dystrykt Dziesiąty – Carrie Brush,
lat osiemnaście, kolejna ochotniczka i Wallace Bridge, lat piętnaście,
wylosowany; Dystrykt Jedenasty – Vivienne Pendragon, lat dwanaście, wylosowana i
Fransis Williams, lat osiemnaście, wylosowany; Dystrykt Dwunasty – rodzeństwo,
Ida Loretti, lat dwanaście i Durmmond Loretti, lat piętnaście, również
wylosowani…
Prezydent Snow uśmiecha się delikatnie.
– Mnóstwo osób krytykowało mój wybór ciebie na Głównego
Organizatora Igrzysk Głodowych, ale chyba to nie był błąd. Wymieniłaś
wszystkich, nie pomyliłaś się, a to znaczy, że na poważnie podchodzisz do tej
pracy. Do dobrze, niektórzy twoi poprzednicy nie doceniali wagi zadania, jakim
ich obarczyłem. Nie skończyli zbyt dobrze.
Kiwam głową. Doskonale znam los swoich poprzedników. Nie
chcę skończyć jak oni.
– Zwróciłaś uwagę na jakiegoś konkretnego trybuta? – pyta
mnie wuj, a ja potakuję.
– Na dziewczynę z Dziesiątki, Carrie, ochotniczkę. Rzadko
zdarza się, żeby pojawiali się ochotnicy z zewnętrznych dystryktów, zwłaszcza
wśród dziewcząt.
Coriolanus cicho przyznaje mi rację.
– A… – waha się chwilę, patrząc na mnie uważnie – dziewczyna
z Dziewiątki, Morvoren Arranz? Nie zwróciłaś uwagi na nią?
Marszczę brwi.
– Ta trzynastolatka? Nie widzę w niej niczego specjalnego –
mówię szczerze. Snow unosi brwi, a ja wiem, że czegoś nie dostrzegłam.
– Pokazywali ci wyniki jej badania krwi? – pyta, a ja kręcę
głową.
– Tym zajmują się ludzie z laboratorium, zazwyczaj nie
zawracają głowy Organizatorom takimi drobnostkami.
– Tak to prawda, jednak tym razem… To nie była drobnostka.
Nie wiem, kto twierdził, że nie trzeba cię o tym informować, ale ja zawsze
oglądam wszystkie wyniki, dla pewności, że nic nie zostało przeoczone… I tu zaczyna
się ta ciekawsza część. Wyniki badania krwi były błędne.
Przez chwilę mam wrażenie, że to
jakiś podły żart, ale mój wujek nie ma w zwyczaju żartować z poważnych spraw, w
ogóle nie żartuje, dlatego jestem zmuszona mu uwierzyć.
– To niemożliwe – mówię szybko, zrywając się z fotela. – Te
czytniki nie mogą się mylić, zostały ulepszone, nawet jeśli ktoś ma teraz
chorobę genetyczną, wynik zapisuje się jako prawidłowy z uwzględnieniem tejże
choroby! Już nasi naukowcy o to zadbali!
Coriolanus czeka aż się uspokoję.
– Jednak jej pokazał błąd. Mam tutaj te wyniki, chcesz
spojrzeć?
Odwraca w moją stronę ekran a ja czytam powoli te wszystkie
literki, dla przeciętnego kapitolińczyka nie do odszyfrowania.
– To niemożliwe – powtarzam.
– Ale jednak tak jest, czytnik DNA wykazał to samo, ale
uznano, że wszystko jest w porządku. Zapewne badanie przeprowadzał ktoś
niedoświadczony, nie dostrzegł tego znaczącego błędu i zatwierdził wynik. Gdyby
nie została wylosowana i tak przysłałbym ją tutaj, na badania.
Nadal wpatruję się z niedowierzaniem w ekran.
– Ale to niej jest możliwe! Przecież to ukazuje występowanie
w jej organizmie…
– … obcego DNA, zgadza się – uprzedza mnie prezydent. –
Jeśli wyniki nie kłamią, a tak zapewne jest, możemy mieć do czynienia z kolejną
trybutką obdarzoną ciekawymi zdolnościami dostrzegania innego świata. Świata,
do którego my nie mamy dostępu. Co ciekawsze, ostatni taki przypadek odnotowano
podczas pierwszego Ćwierćwiecza Poskromienia. Również dziewczyna, co najlepsze
Morvoren Sele, siostra matki Morvoren Arranz. Obce DNA wskazuje na obecność w
jednym ciele dwóch osób, obu Morvoren. Może to powodować dziwne halucynacje,
utraty świadomości… Osoby, które miały z dziewczynami styczność potwierdzają,
że obie były niepełnymi zmysłów wariatkami.
Słucham w milczeniu, nie potrafiąc uwierzyć w tę dziwną
teorię.
– Co mam zrobić? – pytam, chcąc przejść do sedna całej
sprawy.
– Obserwuj ją – mówi prezydent. – I poproś tego swojego…
stylistę, żeby robił to samo. W końcu w tym roku zajmuje się Dziewiątką.
Lekko rumienię się na wzmiankę o Chrisie. Znamy się od
dawna, przez całe życie obserwowałam jak pracuje, a niedawno stał mi się bardzo
bliski… co nie przypadło wujowi do gustu, zwłaszcza, że Christopher urodził się
w Dystrykcie i gdyby nie jego niezwykły talent, nigdy nie trafiłby do Kapitolu.
– Zrobię tak – mówię. – On też.
Bez słowa opuszczam gabinet, odprowadzana spojrzeniem Coriolanusa Snowa.
_________________________________________
Oto rozdział drugi! Nie ma tyle szaleństwa, ale w kolejnym zaszaleję :) Po tych wszystkich miłych komentarzach mam nadzieję, że was nie zawiodę.
O Rose musiałam wspomnieć (Krakenie, to dla ciebie :D)
Wszystkiego najlepszego w nowym roku!
I niech los zawsze wam sprzyja!
Rozdział świetny. Fabuła tego fenfika mnie strasznie ciekawi. Jest inna.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że następna notka pojawi się w krótszym odstępie czasowym. :*
Pozdrawiam
Parks
Przeczytałam i powiem, że naprawdę mnie wciągnęło, zwłaszcza to, że dodajesz także inne perspektywy. Serce mi się krajało jak Mor wchodziła na scenę, i jeszcze potem jak Candicy była zła za wylosowanie takich trybutów...Podoba mi się główna bohaterka. Nawet nie wiem czemu mnie tak ujęła.:) Zakończenie było najlepsze. Chyba wiesz dlaczego:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do mnie!
Łoł.
OdpowiedzUsuńNo i co ja mam powiedzieć.
To jest przerażające. Mor jest... opętanam, no i to jest straszne i to jest niesamowite i... no piękny rozdział no.
Obce DNA? Mor i Mor? O co tu chodzi? I CZEMU? Próbuję to ogarnąć, ale nie idzie mi za dobrze.
Candicy dobrze powiedziała, niech się idiota nie cieszy :C
Snow! Rose! I organizatorka!
Jak ja lubię wszystkich w tym opowiadaniu :3
Biedny brat Mor. Lubię go, kurde... Bałam się, że się zgłosi za Arhtura żeby jà chronić ale na szczęście go wyprowadzili.
Bardzo mi się podobało!
Najlepszego w nowym roku! I weny
Kraken
Hm, no cóż. Ja trochę bardziej krytycznie, pozwolisz że odniosę się do ogółu :)
OdpowiedzUsuńPROLOG - wstęp ciekawy, bardzo... intrygujący. Domyślam się, że jakaś zdolna beta Ci go sprawdzała, ale czy nie lepiej słowa "przecinek" i "usuń przecinek" zastąpić ich odpowiednikami graficznymi? :D Domyślam się, że to tylko niedopatrzenie, ale niestety trochę irytujące. Kolejna sprawa - na początku, zanim udało mi się domyślić, kim tak naprawdę jest Niamh, miałam problem z wyczuciem fabuły. Nie wiem, czy to miało być jakieś zaskoczenie - jeśli tak, to zdecydowanie Ci wyszło, gratuluję kreatywności :) - ale mogłaś trochę wcześniej przedstawić jej rolę. Musiałam czytać dwa razy, zanim zrozumiałam, o co chodzi. I jeszcze, choć to już lekka dygresja - czy Katniss nie poznała Cinny dopiero w Kapitolu? Tzn wyydawało mi się, że styliści nie podróżują ekspresem.
ROZDZIAŁU 1 nie przeczytałam, a szkoda - wyświetla mi się, iż taki post nie istnieje na Twoim blogu?
i wreszcie ROZDZIAŁ 2, tu widać dużą poprawę, piszesz mniej... chaotycznie. Jedyne co, to wydaje mi się, że ludzi naprawdę współczują wylosowanym trybutom, nie tylko udają. Mimo wszystko sama perspektywa wysyłania dzieci na śmierć jest... przerażająca. Poza tym drażni mnie trochę Twoja zmiana czasów: "usłyszałam za plecami, ukazał mi się widok... przekraczam próg".
Podziwiam Cię za odmianę słowa kapitolań... loń... mieszkańców Kapitolu :D mi ona jakoś nie chce się udać. Jedyne co, to raz piszesz to słowo wielką literą, raz małą. Jako urodzoną perfekcjonistkę trochę mnie to razi :)
Jeśli chodzi o fabułę, rysujesz ją mistrzowsko. Jestem zachwycona bohaterami, wyrazistością ich charakterów, mam nadzieję że uda Ci się doprowadzić to w ten sposób do końca. Trochę martwi mnie to rozdwojenie jaźni Mor - ale ufam, iż stworzysz z tego coś ciekawego :)
Czy Snow nie miał na imię Coriolanus, a nie Cornelius? To subtelna, ale dość istotna różnica :)
Kurczę dziwna jest ta mutacja genetyczna Mor... No, ale zobaczymy jak się rozwinie! :))
____
Przepraszam za wytknięcie Ci tylu błędów naraz, ale chyba moja dusza przyzwyczaiła się do bycia Oceniającą (dawno i nieprawda, ale jednak) i mam nadzieję, że w żaden sposób Cię nie zdemotywuję.
Ściskam ciepło, i życzę weny, weny, weny? No, powiedzmy, akurat tego życzę nam obu :D
Pozdrawiam :)
xdemonicole
Muszę Cię przeprosić, że tak strasznie późno komentuję. Może lepiej późno niż wcale, ale gdybym mogła, przybyłabym tu wcześniej.
OdpowiedzUsuńRozdział mi się podoba. Świetny pomysł z opętaną trybutką, nie mogę się już doczekać igrzysk, choć wiem, że jeszcze trochę minie nim one nastaną.
Mentorki nie polubiłam, ale jej podejście nie wydaje mi się jakoś dziwne.
Arthura lubię, choć w sumie nie ukazałaś go nam jeszcze zbyt dokładnie
Szkoda mi Mor :c
Fragment ze Snowem jest zaskakujący. Rose ^_^ Na miejscu prezydenta nie dałabym zginąć takiej trybutce na arenie, więc zastanawiam się ciągle, czy ją ocalisz, czy też nie... Minie jeszcze trochę czasu nim się przekonam :>
Pozdrawiam Cię bardzo serdecznie, życzę dużo weny i jeszcze raz przepraszam c:
O ja! Mor już podbiła moje serce. Jest zupełnie inna niż dotąd znane mi bohaterki. Niby słaba, a ja jednak widzę w niej siłę, którą jeszcze nieraz nam pokaże. Arthur, cóż tu dużo mówić, przez wzgląd na to, że jest wrogiem Mor, to go nie lubię. Ale może okaże się całkiem inny...
OdpowiedzUsuńTa tajemnica z DNA bardzo mnie zaciekawiła. Jestem ciekawa, jak to później wyjaśnisz^^
Świetne opowiadanie i czekam z utęsknieniem na kolejny rozdział:)
Alleya^^
Nominuję Cię do Liebster Award, więcej u mnie w zakładce Traktat.
OdpowiedzUsuńZapraszam >
igrzyska-vivien.blogspot.com
Hello Ya'll,
OdpowiedzUsuńBelow are the most recommended BTC exchangers (BUY/SELL):
Coinbase: $1 min. trade
CoinMama
Earn free BITCOINS with the best Bitcoin faucet rotator:
BEST Faucet Rotator