Idę przez las. Wokół mnie jest tylko ciemność, która otacza
mnie ze wszystkich stron, cicha i spokojna, jak drapieżnik czyhający na swoją
ofiarę. Lekki wiatr owiewa mą twarz, jednak w lesie jest na tyle duszno, że
włosy lepią mi się do karku, a pot spływa po czole.
Przez wszechogarniającą duchotę przebija się kobiecy głos.
– Morvoren! – słyszę i natychmiast przyspieszam. – Morvoren!
Nogi niosą mnie same, jak gdyby doskonale wiedziały, gdzie powinnam iść. Zgłębiam się coraz bardziej w ten obcy las, idąc
za głosem wymawiającym moje imię. Coś w głowie podpowiada mi, że znam ten głos
dobrze, mogę mu zaufać, że przy nim jestem bezpieczna.
Wbiegam na ponurą polanę, otoczoną przez szarozielone
drzewa. Powoli idę do przodu, sucha trawa łamie mi się pod stopami.
– Morvoren.
Przede mną stoi dziewczyna. Jest raczej drobnej budowy, nie
ma więcej niż trzynaście lat. Jej złociste włosy opadają falami aż do ramion.
Jedwabna, liliowa sukienka jest cała umazana krwią, która powoli spływa po jej
rękach, nogach, nawet twarzy. Wśród ciszy słychać tylko miarowe kapanie, gdy
kolejne krople czerwonej posoki spadają na ziemię.
Kap, kap, kap.
– Morvoren – powtarza po raz kolejny dziewczyna. Jej usta
poruszają się powoli, aż zbyt wolno, by mogła być to prawdziwa osoba.
– Czekałam na ciebie, Morvoren. Mamy sobie wiele do
powiedzenia.
Unosi wyżej głowę, jej oczy błyszczą w ciemności i wtedy
zauważam, że ona wygląda jak… jak ja!
Mam wielką ochotę uciec z tego lasu, ale się powstrzymuję.
– Kim jesteś? – pytam, mimo że mam co do tego pewne
podejrzenia. Od kilku dni śniła mi się ta dziewczyna, zawsze wyglądała tak
samo, cała we krwi, jednak nigdy nie powiedziała niczego więcej prócz mego
imienia.
Dziewczyna uśmiecha się szeroko.
– Naprawdę chcesz znać odpowiedź? – pyta. Milczę, bo sama nie
jestem tego pewna. – Mogę ci powiedzieć kim jestem, ale nie jestem pewna, czy
moja odpowiedź cię ucieszy. Sama wiesz, jak będzie ona brzmiała, ale czy jesteś
pewna, że mimo to chcesz ją usłyszeć? Czasem lepiej żyć w niepewności, niż znać
przerażającą prawdę.
Zaciskam mocno usta i patrzę na nią twardo.
– Dobrze – mówi z uśmiechem. – Skoro sama tego chcesz.
Jestem twoją przeszłością, jestem twoją teraźniejszością i stanę się twoją
przyszłością, jeśli nie zapobiegniesz pewnym zdarzeniom.
Przez chwilę milczę, dokładnie przyglądając się jej twarzy.
– Po co tu przyszłaś? – pytam szybko. Blondynka uśmiecha się
szeroko. Morvoren, poprawiam w myślach samą siebie.
– Jeszcze się tego nie domyśliłaś? – znów odpowiada pytaniem
na pytanie, uśmiechając się szeroko. – Niektórzy ludzie mówią, że człowiek uczy
się na błędach. Jestem tu dzisiaj, by cię ostrzec i coś ci pokazać, bo historia
ma to do siebie, że lubi się powtarzać.
Nagle cały las znika, na jego miejsce pojawiają się obrazy.
Wszystkie się ruszają. Wpatruję się w nie jak zaczarowana, gdy zdaję sobie
sprawę, że to nie obrazy, lecz sceny.
– Kiedyś też tu żyłam – mówi złotowłosa. – Rodzice nazwali
mnie Morvoren, a moje nazwisko brzmiało Sele. Zawsze byłam inna, niektórzy
twierdzili, że gorsza, ale nie przejmowałam się tym. Często słyszałam w swojej
głowie głosy, ale nauczyłam się je ignorować. Jednak od czasu do czasu zdarzało
się, że traciłam nad nimi kontrolę. Tego, co się działo później, nie
pamiętałam. Niektórzy twierdzili, że wygadywałam wtedy różne dziwne rzeczy.
Przełykam głośno ślinę, nie spuszczając wzroku z drugiej
Morvoren. Coś, może intuicja, podpowiada mi, jakie będzie zakończenie tej
historii.
– Ludzie często się ze mnie śmiali, ale nauczyłam się ich
ignorować, jak ignorowałam głosy w mojej głowie. Mimo to lubiłam to miejsce. I
pewnego dnia nadeszły moje drugie dożynki. Miałam trzynaście lat i zaledwie
pięć karteczek na tysiące. Ale wybór padł na mnie. Tak, wybór, bo było to
pierwsze ćwierćwiecze poskromienia i zadaniem mieszkańców dystryktów było wybranie
dwóch osób na Igrzyska. Oczywiście nikt nie zgłosił się na moje miejsce, bo i
po co? Niby wszyscy byli oburzeni, że na Igrzyska pojedzie niewinna
trzynastolatka, ale w głębi duszy na pewno czuli ulgę, że się mnie pozbędą.
Jeden z obrazów zatrzymuje się i nagle znajduję się na placu
w Dziewiątym Dystrykcie. Tłum ludzi upycha się na niewielkiej przestrzeni, by
znaleźć się jak najbliżej ogrodzeń z kolorowej taśmy. Przy metalowych
stanowiskach tłoczą się dzieci. Jak nic, dożynki. W tłumie odnajduję mojego sobowtóra.
Morvoren stoi na samym początku kolejki. Powoli podchodzi do kobiety ze
strzykawką i nadstawia palec. Krzywi się lekko i uroczo, gdy na opuszku pojawia
się kropelka krwi. Kobieta przyciska jej palec do kartki i nakazuje odejść.
Morvoren pospiesznie przepycha się przez tłum i staje z tyłu razem z innymi
trzynastolatkami.
Na estradę wchodzi stary mężczyzna, zapewne burmistrz i
zaczyna długą przemowę. Następnie jego miejsce zajmuje kobieta z żółtymi
włosami i turkusową sukienką. Wita wszystkich z niebywałym entuzjazmem i z
radością opowiada o zasadach Ćwierćwiecza. Sięga po białą kopertę.
– Morvoren Sele! – czyta głośno. Przez chwilę panuje cisza,
jak gdyby nikt nie spodziewał się tego wyniku, ale wszyscy zaczynają szeptać
między sobą, gdy z tłumu wyłania się Morvoren. Idzie bardzo wolno, ręce ma
sztywne a jej wargi drżą. Oczy są szkliste, dziewczyna wygląda, jakby miała
zaraz się popłakać. Z trudem zmusza własne nogi, by wspięły się po stopniach.
Przez tłum przelatują pełne oburzenia szepty…
Scena znika. Patrzę na umazaną krwią twarz.
– Mogli się za mnie zgłosić, ale nie uważali tego za
potrzebne. W końcu sami mnie wybrali. Udawali oburzonych przed kamerami, ale
czuli ulgę. Byłam tylko kulą u nogi, której z radością się pozbyli. Ja tylko
obciążałam tych ludzi, nie pracowałam, ale tak samo jak oni musiałam jeść i
uczyć się. Tym samym doprowadziłam się do upadku. Pojechałam na Igrzyska i nikt
nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Sama przypieczętowałam swój los. Zginęłam
piątego dnia.
Kolejna scena. Las. Złotowłosa dziewczyna biegnie przed
siebie, w ciszy słychać tylko jej szybki, płytki oddech. Mija drzewa, wszystkie
wyglądają tak samo, wszystkie są tak samo wysokie i nagie.
Ogląda się przez ramię, zwalniając na chwilę i w końcu z
szaleńczego pędu przechodzi do spokojnego truchtu. Nie słyszy już pościgu,
myśli, że jest bezpieczna. Uśmiecha się lekko i wtedy… wydaję z siebie cichy,
stłumiony własną dłonią krzyk. Spomiędzy drzew wylatuje nóż, ale Morvoren go
nie widzi. Gdy w końcu jakiś zbłąkany promień słońca odbija się od gładkiej,
metalowej powierzchni, jest już za późno. Ostrze z łatwością rozrywa ubranie,
wbija w ciało tuż pod mostkiem, przebija się przez nie jak przez masło.
Dziewczyna pada na trawę. W jej pełnych bólu i strachu oczach pojawia się
przerażenie gdy widzi nadchodzących przeciwników. Niezdarnie podczołguje się do
drzewa, próbuje się podnieść. Kolejny nóż rozcina jej czoło. Krew zalewa twarz,
wpływa do oczu, a Mrovoren próbuje zatamować ją dłońmi. Brudzi złociste loki,
ręce same jej opadają. Jeden z przeciwników, zawodowiec, podchodzi do niej. W
ręku dzierży długi jak miecz nóż.
– Wiedziałem, że będziesz łatwym celem – mówi. – Mała
wariatka. Nie miałaś szans przeżyć. Ale teraz…
Jego spojrzenie wędruje od ostrza do twarzy dziewczyny.
– Teraz się zabawimy.
Nim zdąży się choćby pochylić nad nią, Morvoren wykonuje
jeden szybki ruch. Ostatkiem sił wyrywa nóż z piersi. Krew obficie wypływa
spomiędzy jej palców, spływa po ubraniu, skapuje na trawę i wsiąka w ziemię.
Głowa dziewczyny unosi się po raz ostatni. Szare oczy
błyszczą lekko, patrzą na chłopaka wyzywająco… a jej ciało bezwładnie zwala się
na ziemię. Na twarzy widnieje delikatny uśmiech.
Scena znika, las powraca, a Morvoren znowu stoi na jego
środku, przerażająca, ociekająca krwią.
– Tuż przed śmiercią coś zrozumiałam. Pewien mądry człowiek
napisał kiedyś „To nie koniec podróży. Śmierć to tylko kolejna ścieżka, którą
wszyscy musimy podążyć”. To prawda, ale niektórzy o tym nie pamiętają. Każdy z
nas umrze. Zapamiętaj to sobie, Morvoren Arranz. Zapamiętaj i znajdź
sojuszników. Bo twój czas jeszcze nie nadszedł. Ale kiedyś, gdy nadejdzie, pamiętaj.
Omnibus mortuus est.
Wszystko zaczyna się rozmazywać. Las i złota dziewczyna
robią się z każdą chwilą coraz mniej wyraźne, wszystko spowija szara mgła. W tej
mgle widać jeszcze obraz mężczyzny, przystojnego, z włosami w odcieniu ciemnego
blond. Wokół słychać echo, powtarzające wciąż „sojusznika”…
Zrywam się do pozycji siedzącej.
– Sojusznika! – mówię głośno, wciągając gwałtownie
powietrze. Przez chwilę oddycham szybko, aż tętno się uspokaja. Wbijam palce we
włosy i zaciskam je mocno. Czuję lekki ból, ale pomaga mi on zebrać myśli. Co ona
powiedziała?
– Śmierć to tylko kolejna ścieżka, którą wszyscy musimy
podążyć – powtarzam na głos, ryjąc sobie te słowa w pamięci. Tak powiedziała
ona. Ja, poprawiam się szybko i wstaję z łóżka. Czuję się co najmniej
zaskoczona faktem, że pozwolono mi tak długo spać. Słońce już dawno wstało i
oświetliło ponury krajobraz Dziewiątki… Puste ulice pełne mąki.
Zaraz! Puste?
Dociera do mnie, jaki jest dziś dzień. Najgorszy
dzień z roku. Najszczęśliwszy dzień dla mnie. Raz pozwolono mi zjeść
ciastko. Czasem pozwala się mi zjeść ciastko. Z okazji tego strasznego wspaniałego
dnia. Moje urodziny. Trzynaste. I drugie dożynki w życiu.
Na ramie łóżka ktoś zawiesił sukienkę. Zapewne mama.
Wyciągam po nią rękę i prawie odskakuję zaskoczona
delikatnością materiału. Przez chwilę wodzę opuszkami palców po gładkiej
powierzchni, potem biorę ją w obie dłonie i przykładam do twarzy. Dawno nie
widziałam czegoś tak miłego w dotyku.
Powoli wkładam na siebie tę sukienkę, bojąc się, że zniszczę
ten na pewno drogi strój. Materiał jest jasnoróżowy, trochę wyblakły. Nie jest
idealnie dopasowana, ale nie jest to dla mnie coś nowego. Z taką ilością
pieniędzy, którą posiada moja rodzina, sukcesem jest jeśli mamy możliwość
noszenia nowych, nawet o wiele za dużych ubrań.
Góra sukienki opada luźno, aż do połowy klatki piersiowej,
gdzie szybko związuję jedwabne wstążeczki, podtrzymujące całą sukienkę.
Spódnica za to składa się z dwóch warstw, jedna delikatniejsza od drugiej. Opada delikatnymi falami aż do kolan, lekka i
zwiewna. Rękawki są wykonane z równie delikatnego materiału, szeleszczące przy
każdym ruchu.
Oczarowana patrzę na strój, nie wierząc, że mogę coś takiego
włożyć na siebie. Dopiero teraz dostrzegam buty do kompletu, w tym samym, choć
trochę mniej wyblakłym odcieniu różu, na, o zgrozo, obcasie. Wkładam je
niepewnie, ale na szczęście okazuje się, że są wygodne i nie jest ciężko się w
nich poruszać.
Powoli otwieram drzwi od sypialni i wchodzę do niezbyt
dużego pokoju, w którym ktoś upchnął podniszczoną kanapę, stary telewizor, blat
kuchenny i umywalkę. Nasz dom ma tylko dwa pokoje, sypialny i drugi, gdzie
trzeba zmieścić wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. Do sypialni komuś udało się
wcisnąć dwa łóżka i balię na wodę, co można było uznać za wielki sukces. W
dzielnicy Dystryktu, w której mieszkaliśmy, mieliśmy zdecydowanie największy
dom i najlepiej umeblowany.
Mama unosi głowę znad maleńkiego kawałka chleba, który
podzieliła na cztery części. Uśmiecha się do mnie, co tylko pogłębia zmarszczki
na jej twarzy a jednocześnie odmładza. Jasne włosy niedbale opadają jej na
twarz.
– Kochanie – mówi i podchodzi do mnie szybko. – Wyglądasz
przepięknie.
Znów zerkam na suknię, w którą mnie wystroiła. Tak, strój
jest piękny…
– Wcale nie – mówię, unosząc głowę i dostrzegając malutkie
lusterko w rogu pokoju. Odbija się w nim blada dziewczyna ze złotymi włosami i
podkrążonymi oczami, a jedyne piękno można zauważyć w jej ubraniu a nie jego
właścicielce. – Nigdy nie będę tak piękna jak Abigail.
Abigail jest uroczą dziewczyną o trzy lata starszą ode mnie.
Ma kasztanowe, grube włosy, spływające falami na ramiona, uroczo błyszczące w
słońcu, zielone, wesołe oczy i przepiękny uśmiech. Według mnie, i nie tylko
mnie, jest ona ideałem piękna – delikatna jak kwiat, dziewczęca i otwarta,
zawsze uśmiechnięta. Od ponad miesiąca spotyka się ona z moim bratem i nie
trudno zauważyć, że są w sobie zakochani.
– Dla mnie jesteś od niej piękniejsza – powiedziała do mnie
mama, łapiąc swoimi dłońmi moje, równie kościste co jej. – Kocham cię taką, jaką
jesteś i nie chcę innej córki.
Nieprawda, mam ochotę powiedzieć, ale się powstrzymuję.
Doskonale wiem, że moja matka nigdy nie chciała mieć takiego dziecka jak ja.
Córki, która boi się własnego cienia, gada do zwierząt i przedmiotów, zapada w
transy i każdego ranka budzi się, wykrzykując różne dziwne rzeczy. Chora psychicznie
wariatka. Niespełna zmysłów dziecko, które jedyne co potrafi, to gadać
zagadkami.
– Muszę cię jeszcze uczesać – mówi i bierze mnie za rękę,
prowadzi do jedynego w domu lustra, w którym przed chwilą się przeglądałam.
Znów wbijam wzrok w swoje odbicie i kogo widzę? Złotowłosą dziewczynę z
wystającymi kośćmi policzkowymi, przerażająco chudymi ramionami i wystraszonym
wzrokiem. Brakuje tylko krwi, przemyka mi przez myśl, gdy wpatruję się w tę
twarz, czując jedynie pogardę dla samej siebie i nienawiść dla Kapitolu.
Nagle przypomina mi się jej nazwisko. Sele. Morvoren Sele.
– Mamo – zaczynam powoli, gdy kobieta zaplata moje włosy w
drobne warkocze, wyglądające jak kłosy zbóż – jak się nazywałaś, nim wyszłaś za
tatę? – pytam, wpatrując się w jej chude palce, szybko plotące moje włosy w dwa
dobierane kłosy.
– Sele – odpowiada bez chwili zastanowienia. – Sophia Sele.
A czemu pytasz, kochanie?
Słysząc jej panieńskie nazwisko, drgam lekko, ale udaje mi
się zachować pokerową twarz.
– Tak tylko – odpowiadam swobodnie, chociaż wcale się tak
nie czuję. Moje palce zaciskają się na materiale sukienki.
Na szczęście taka odpowiedź wystarcza mojej mamie w
zupełności. Moje myśli pędzą jak szalone. Sele, Sele, Sele. Morvoren Sele.
Sophia Sele. Sele, Sele, Sele. Muszą być spokrewnione, muszą, muszą, muszą.
Moja przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Przeszłość ze względu na wspólne
korzenie, teraźniejszość ze względu na transy, przyszłość ze względu na…
przeznaczenie? Los?
– Powinnyśmy już iść.
Głos mamy przywraca mnie do rzeczywistości. Patrzę na nią z
lekkim strachem.
– Już? – pytam i rozglądam się po pokoju. – A Jayson? Nie
poczekamy na niego? I na tatę?
– Oboje już poszli na plac, pewnie już tam na nas czekają –
mama mówi to bardzo niepewnie, jakby sama nie potrafiła siebie do tego
przekonać. Na szczęście drzwi się otwierają i do domu wchodzi mój brat.
– Jay! – krzyczę i przytulam się mocno do niego.
– Mor. – W jego głosie jest coś, co mnie uspokaja, sprawia,
że czuję się bezpieczna. Brat lekko mnie od siebie odsuwa. – Pięknie wyglądasz,
siostrzyczko – mówi, przyglądając mi się z uśmiechem. Przenosi wzrok na mamę.
– Tato za chwilę będzie na placu. Musiał coś jeszcze zrobić.
A my lepiej już chodźmy, zaraz się zacznie.
Patrzę na niego swoimi dużymi oczami. Wargi zaczynają mi drgać.
– Tak szybko? – pytam ze strachem. Jay przytula mnie mocno.
– Spokojnie, Mor, nic ci się nie stanie, masz zaledwie dwie
karteczki na dziesiątki tysięcy! A teraz pójdziemy na plac, dobrze?
Kiwam powoli głową i łapię go za rękę. Razem wychodzimy z
domu.
Od progu wita mnie chłodny wiatr. Dzisiejszy dzień jest
idealny na uroczystości. Nie jest na tyle gorąco, by stanie na placu przez
godzinę sprawiało komukolwiek trudności.
Mijam kolejne ponure budynki. Aby dostać się na plac, musimy
przejść przez całą najbiedniejszą dzielnicę, a na sam widok innych wygłodzonych
dzieci robi mi się niedobrze.
Na drogach wszędzie stoją Strażnicy Pokoju. Ich białe stroje
mocno wyróżniają się spośród szarych ulic i równie ponurych ludzi. Jedynie
drogi jak zwykle przyprószone są wszechobecną mąką.
Dochodzimy na plac. Jest już tam sporo ludzi, a z każdą
minutą napływają kolejni. Plac jest zbyt mały, by wszystkich pomieścić, dlatego
niektórzy będą musieli stać na pobliskich ulicach i oglądać przebieg dożynek na
wielkich monitorach.
Staję razem z Jaysonem na końcu długiej kolejki do
metalowych stanowisk, przy których kobiety sprawdzają każdego obywatela
Dziewiątki od dwunastego do osiemnastego roku życia. Nie muszę czekać długo, bo
kolejka posuwa się sprawnie.
– Następny! – słyszę i podchodzę do stanowiska. Nadstawiam
dłoń i krzywię się lekko, gdy igła przebija mi opuszek palca. Kobieta przyciska
mój palec do kartki i sprawdza krew specjalnym czytnikiem. Słyszę jak szumi mi
w głowie. Pikanie. Kobieta sprawdzająca marszczy brwi. Nie wiem, co się dzieje.
Ekranik czytnika jest czerwony i miga gwałtownie. Słyszę jakieś głośne kroki.
Przez tłum przepychają się Strażnicy Pokoju. Podchodzą do mnie i rzucają na
ziemię. Syczę, gdy moje kolana boleśnie zderzają się z ziemią.
W tłumie dostrzegam Jaysona, który czekał na mnie.
– Co się dzieje? – słyszę jego głos i wiem, że właśnie
przepycha się przez tłum. Na placu zalega cisza. Mam przeczucie, że wszyscy
patrzą na mnie, nawet operatorzy kamer kierują na mnie swoje obiektywy.
Kobieta przy stanowisku wyjmuje coś, jakiś metalowy
przyrząd. Na jego widok ogarnia mnie panika. Wygląda jak jakaś maszyna tortur.
Strażnik łapie za to coś.
- MOR!!! – słyszę głos Jansona, którego trzymają inni
Strażnicy, gdy jeden z nich przykłada to coś do mojej skóry. I wtedy… Zaczynam
krzyczeć. Przeraźliwy wrzask wydostaje się z moich ust, gdy to coś wbija mi się
w ramię. I tracę wzrok. Czuję tylko straszny ból, coś rozprowadzającego się po
moich żyłach, palącego jak żywy ogień. I wszystko to ustaje. Pikanie. Ekran
czytnika jest zielony. Narzędzie znika, ból również. Jeden ze Strażników unosi
mnie i stawia na ziemi. Nogi mi się trzęsą. Postępuję krok do przodu i prawie
się wywalam. I nagle na placu znowu panuje gwar. Ludzie szepczą coś do siebie i
patrzą na mnie dziwnie. Rozglądam się wokół.
– Co to było? – pytam słabo, nie oczekując odpowiedzi.
Jednak ku własnemu zaskoczeniu ją dostaję.
– Czytnik DNA – mówi jakiś mężczyzna. Jest wysoki i
przystojny, ale nie wygląda na kapitolińczyka. – Czasem trzeba go zastosować, jeśli
w ludzkiej krwi jest jakiś składnik, którego być nie powinno, a wywołała go
choroba.
– Choroba?
– Wrodzona. Taka, której nie da się wyleczyć.
Na tym rozmowa się kończy. Mężczyzna odchodzi w stronę
podestu, zostawia mnie samą.
Powoli idę w kierunku tylnych rzędów, gdzie zawsze stają
najmłodsi. Staję w dużej grupie i czekam na rozpoczęcie dożynek.
Na estradę wchodzi burmistrz i zaczyna długą przemowę o
Igrzyskach Głodowych, jako karze za bunt Dystryktów. Puszcza film z Kapitolu, a
ja myślę o tym dziwnym urządzeniu. Było metalowe i bardzo skomplikowane, z
wieloma dziwnymi zakrzywieniami…
– Witam, witam, witam!
Na estradę wchodzi kobieta z różowymi włosami i fioletowej
sukience. Widzę ją po raz pierwszy w życiu. Burmistrz przedstawia ją jako Niamh
Gray.
– Jak co roku, nadszedł czas, by wybrać jednego odważnego
młodego mężczyznę i kobietę, którzy będą mieli zaszczyt reprezentować Dystrykt
Dziewiąty na tegorocznych, 67 Głodowych Igrzyskach! Jak zawsze, panie mają
pierwszeństwo!
Kobieta z różowymi włosami powoli podchodzi do wielkiej
kuli, pełnej maleńkich, białych karteczek i wcale nie chwieje się w swoich
wielgachnych szpilkach. Kręci lekko dłonią nad skrawkami papieru, jakby
odprawiała jakiś magiczny rytuał i zanurza dłoń w kuli. Przez chwilę w niej
grzebie, aż wyjmuje biały kawałek pergaminu. Przypominam sobie słowa Jaysona.
Nic ci się nie stanie. Ale serce i tak wali mi jak szalone.
Niamh Gray powoli wraca na mównicę i staje przed mikrofonem.
Poprawia szybko włosy i otwiera karteczkę sklejoną czarną tasiemką. Odchrząkuje
lekko.
– Reprezentantem Dystryktu Dziewiątego spośród dziewcząt w
tegorocznych Głodowych Igrzyskach będzie…
Serce bije jak szalone, prawie wyskakuje mi z piersi. Bum,
bum, bum, bum, bum, bum, bum, bum, bum!!
– Morvoren Arranz!
_______________________________Oto rozdział pierwszy! Podoba się?
Myślę, że ta historia nie będzie taka zła i was zaciekawi choć trochę.
Przynajmniej mam taką nadzieję.
Pozdrawiam wszystkich!
Zapraszam cię serdecznie do ocenialnii http://magiczne-oceny.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńCzy się podoba?! OKROPNIE! Okropnie podoba!!!
OdpowiedzUsuńTrafiłaś w mój gust (taak, chyba po Kraken czytać, że przepada za szaleństwem :3) i jestem zachwycona.
Ta Moroven... Ta Sale. Jej. Podobno piorun nie udeża dwa razy w to samo miejsce. A jednak. Ten cały, sen, ta wizjia... niesamowite. Bienda Mor. Wiedziała, że ją wybiorą.
Straszliwie podoba mi się wątek, jeśli chodzi o stosunek innych ludzi do Moroven. Ucieszyli się, że została trybutem, nie bo "nie lubię jej", tylko była bezużyteczna, a i tak brała. To takie brutalne prawo dystryktów. Takie pasujące. Tak cholernie mi się podoba.
Jak Mor wspomniała o swoim bracie i tej dziewczynie, Abigail, to przestraszyłam się, że ją wylosują, a Mor zgłosi się, żeby jej brat był szczęśliwy. Tego bym nie wytrzymała.
Ale już kocham główną bohaterkę. Jest na pewnym stopniu autonienawiści, za to jaka jest. I ta Sale w jej głowie.
Te przekreślone zdanie o ciastku było prefekcyjne :D
Trochę chaotycznie gadam, ale ci poradzić.
Pozdrawiam cieplutko.
Kraken
PS. Mam nadzieję, że nie miałabyś nic przeciwko, gdybym pod nowym rozdziałem na IR szepnęła coś dziewczynom o Twoim blogu, hę? :>
Powiem tak.
UsuńO matko, o mój boże, jak ja się cieszę, że ci się podoba! (Boże się pisze przez samo ż, tak?)
Och, miałam nadzieję, że w czyiś gust trafię no i trafiłam (tak, ja też szaleństwo lubię :D)
Plan na taką osobę miałam odkąd twojego bloga przeczytałam, po prostu osobę odrzucaną ze względu na inność. I wyszło.
Ona aż taka dzielna nie była, nie zgłosiłaby się.
Przekreślone zdania będą pojawiać się coraz częściej, zwłaszcza na arenie :D
Nie, nie miałabym nic przeciwko, gdybyś coś komuś szepnęła!
Również pozdrawiam!
Zacznę od negatywnych aspektów, bo mniej ;)
OdpowiedzUsuńNie podobają mi się zmiany koloru czcionki w tekście. Drażnią oczy, zwłaszcza, że nie pasują kolorystycznie do szablonu. Ciężko się to czyta.
Dwa - masz złe odnośniki w Spisie Treści.
Trzy - Prolog powinien być zapowiedzią i znajdować się w pewnym odstępie czasu od wydarzeń z głównej części.
Ostatnie: mąka. Ludzie mieszkający w dystryktach byli baardzo biedni. Mąka na pewno nie walała się po ulicach. Jeśli będziesz miała kiedyś możliwość, to kup kilogram mąki i wysyp w pomieszczeniu. Zobaczysz, że nie pokryje się to z Twoimi wyobrażeniami. A teraz wyobraź sobie, że to leży na ulicy. 90% osób zamiatałoby to i piekło z tego zwykłe suche podpłomyki z mąki, oliwy i wody. Nawet brudne.
Teraz dobra część. Sen, choć typowa zapowiedź wydarzeń, niesamowicie ujęta i wykreowana. To właśnie ten fragment mógłby być prologiem!
Nie piszesz ciężko, płynnie posługujesz się piórem. Mogłabym czytać i czytać i czytać (zwłaszcza, że jestem po mini maratonie Igrzyska Śmierci i W pierścieniu Ognia w kinie). Mogłabyś rozbić opisy bohaterów na więcej miejsca, tj. tu napisać o włosach, tutaj o ubraniu, tutaj o czymś. Naprawdę, nie wyobrażę sobie bohaterki z krzywymi nogami, jeśli nie napiszesz że są proste!
Wiesz co mnie najbardziej ciekawi? Jakie kreacje wymyślisz postaciom na paradę i wywiady. Chciałabym żebyś poświęciła temu uwagę! I fryzury (mój fetysz!).
Na pewno będę zaglądać, bo ciekawi mnie jaką zrobisz arenę, jak potoczą się losy.
I niech szczęście zawsze wam sprzyja!
Zapraszam też do mnie http://dom-marionetek.blogspot.com/
Wprawdzie nie o Igrzyskach, ale może Cię zainteresuje
Szablon mi nie wyszedł, i tak, zamierzam go zmienić najszybciej jak się da. Co do tych linków to nie wiem, co się stało, bo jakoś mnie dziwnie przekierowuje, zamiast na wpisany link to na tego bloga i po / wpisuje ten podany link :O Nie wiem, czy da się to zrozumieć, ale...
UsuńO tej mące to tak nie pomyślałam, kurczę... Ale to zmienię, choć trochę przynajmniej.
Och, dobrze, że sen się spodobał, dobrze, że nie jest ze mną tak bardzo źle, jak myślałam, że jest :) A co do opisów, to tak, zawsze miałam z nimi problemy, dlatego tak ich jakoś mało...
Do ciebie zajrzę, chętnie, dziękuję za zaproszenie.
I niech los zawsze wam sprzyja! :D
*_* zakochałam się w Twoim blogu; w szablonie, Twoim stylu pisania, tej opowieści...
OdpowiedzUsuń"Pewien mądry człowiek napisał kiedyś „To nie koniec podróży. Śmierć to tylko kolejna ścieżka, którą wszyscy musimy podążyć”" - Bardzo mądry człowiek ^_^
Początek jest zniewalający, nawet gdybym chciała się do czegoś przyczepić, nie mogłabym, bo tak strasznie się wciągnęłam, że nie zwracałam uwagi na jakiekolwiek błędy
Tak jak Kraken, kocham szaleństwo i mam nadzieję, że nie zabraknie go u Ciebie, zwłaszcza, że początek jest bardzo obiecujący ^_^
Abigail... kojarzę to sobie już tylko z grą "Wiedźmin" xD
"Moja przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. " - strasznie podoba mi się ten wątek, ten sen, to wszystko...
Scena z tym sprawdzaniem DNA jest świetna
Cały rozdział strasznie mi się spodobał i mam nadzieję, że szybko nie porzucisz tej historii
Czekam na ciąg dalszy i życzę weny! :D
Rzadko się zdarza, żebym skupiła się na czytaniu czyjegoś bloga tak jak na czytaniu tego, naprawdę. Raczej nie mam na takie rzeczy czasu, ale teraz nie żałuję. Naprawdę świetny i oryginalny pomysł, niebanalna bohaterka z charakterem :3 Poza tym całe to szaleństwo, cudowne :)
OdpowiedzUsuńA, i naprawdę dziękuję na szablon. Jest śliczny i zmienię go na weekendzie, bo teraz weszłam dosłownie na chwilkę, tylko dodać nowy rozdział i ogarnąć parę rzeczy. Dlatego przepraszam za krótki komentarz :C
Ale naprawdę świetna robota ;)
Pozdrawiam :D
To jest genialne. Igrzyska czytane z perspektywy trzynastolatki na początku mi się po prostu "nie widziały". Ale zmieniam zdanie dochodząc do końca rozdziału. Piszesz bardzo interesująco, a ta Sale... czy to ciocia głównej bohaterki? Może na jej cześć matka nadała Morvoren imię swojej siostry?
OdpowiedzUsuńTo powiązanie jest bardzo trafne, bo czyni historię bardziej oryginalną. A co dalej, co dalej? Jestem ciekawa. Jak skończę obecną historię na blogu, to prawie na pewno zacznę pisać fan fiction Igrzysk Śmierci.
Pozdrawiam, http://love-fun-soul.blogspot.com/
O MATKO O MATKO O MATKO
OdpowiedzUsuńjestem kurde wniebowzięta normalnie
kocham tu wszystko
piszesz lekko, nie lejesz wody i to jest świetne, bo już nie raz spotkałam się z wciskanymi na siłę mądrymi zwrotami itd
wiesz co lubię najbardziej?
zakładkę z bohaterami
tak
zawsze chętnie tam zaglądam i miło było u ciebie zobaczyć oryginalność, bo na większości blogów o igrzyskach są wciskane zwykłe imiona typu: emily, sophie, aria i tak dalej, a to mnie drażni, bo sama najwięcej uwagi poświęcam właśnie imionom
Tak, jestem dziwna i mój komentarz jest taki jakby zjarany, ale kawa mi się skończyła i jeszcze nie piłam dzisiaj niczego z cukrem/kofeiną więc przepraszam :D
na pewno dodam do obserwowanych, bo mnie zaciekawiłaś :D
Btw, jak można się z tobą skontaktować? twitter, gg albo mail? bo mam do ciebie pytanie XD
pozdrawiam i życzę weny,
meg's.
Ach! Zaparło mi dech w piersi. To było takie... idealne. Uwielbiam Twój styl pisania, jest wyjątkowy i niebywale wciągający. A do tego rozdział był bardzo długi, co osobiście zaliczam jako wielką zaletę, mimo że czytało się go strasznie szybko i przyjemnie.
OdpowiedzUsuńŻyczę dużo weny ♥
Pozdrawiam,
Hanae Mori.